W filmie „Sponsoring" Małgorzaty Szumowskiej (nazywającej się Małgośką, żeby było bardziej cool, bo tabu w konserwatywnym języku polskim też widocznie należy przełamywać, czego dowodzą choćby Kuba Wojewódzki i Tomek Michniewicz) pojawiła się więc wyraźna sugestia, że seks za pieniądze to fajna sprawa, coś, o czym marzą kobiety, ale nie wszystkie są wystarczająco młode, ładne, wykształcone i odważne, by na taki krok się zdecydować.
„Bez wstydu" Filipa Marczewskiego reklamowano jako opowieść o „grzesznej miłości brata i siostry, o bolesnym dojrzewaniu bohaterów i sprzeciwie wobec kulturowego tabu". Lekcja jest prosta – może i kazirodztwo to jest jakiś problem, ale w porównaniu z romansem z polskim faszystą wydaje się ożywczo wyzwalające.
W koszmarnie idiotycznym i pretensjonalnym „Big Love" drogą wyzwolenia dla 16-letniej bohaterki jest seks ze starszym partnerem, a gdy związek ten zacznie jej ciążyć – dużo seksu z innymi partnerami. To najlepszy sposób, by wejść w „świat pełen namiętności i buntu wobec konserwatywnych zasad" oraz stać się „pewną siebie i wyzywającą kobietą". Zresztą sposób opowiadania o uczuciach w obrazie Barbary Białowąs sprawia, że po obejrzeniu filmu dochodzi się do wniosku, iż ma on niewłaściwy tytuł. Zamiast „Big Love" powinno być „Big Fuck". Ostatni (jak na razie) film z serii „śmiałych, odważnych i przełamujących tabu" to „W sypialni" Tomasza Wasilewskiego o kobiecie sypiającej z rozlicznymi partnerami spotkanymi w Internecie – i tego filmu, szczerze mówiąc, najbardziej mi żal, bo Katarzyna Herman zagrała w nim bardzo dobrze, co nie zmienia faktu, że sam film jest odważnym nie wiadomo czym. Samo mruganie do widza, że wicie, rozumicie, Internet, seks, przypadkowi partnerzy etc. to za mało na udane dzieło.
Powyżej przypomniałem jedynie produkcje, które trafiły na ekrany naszych kin w tym roku, a przecież wystarczyłoby sięgnąć ciut wcześniej, do jesiennej premiery 2011, by przypomnieć film „Z miłości" Anny Jadowskiej o młodym małżeństwie debiutującym (i kontynuującym karierę) w polskim amatorskim biznesie porno. W filmie tym scenariusz niby próbuje nas naprowadzić momentami na jakiś morał, ale tak naprawdę cała historia jest jedynie pretekstem do pokazywania „momentów" różnej jakości. Jak do tego ciągu płaskich i męczących obrazków udało się namówić takich aktorów jak Daniel Olbrychski czy Ewa Szykulska? Nie mam pojęcia. Może to kolejny dowód na kryzys systemu emerytalnego w Polsce.
Seks i tabu jako wymówka
Kto pamięta polskie kino lat 80. XX w., ten może mieć poczucie déjá vu. Władza ostro cenzurowała filmy i seriale Stanisława Barei, skazała na niebyt „Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego (oglądane w podziemiu z nielegalnych kaset wideo) i bacznie pilnowała, by wszystko, co próbuje zmierzyć się z rzeczywistością stanu wojennego i tego, co w „stanie po...", nie trafiało do produkcji. Jednocześnie z radością patrzyła na próby kręcenia filmów rozrywkowych, często głupiutkich, ale gwarantujących znękanemu narodowi stosowną dawkę środka rozluźniającego i rozweselającego.
Efektem tej polityki były – na szczęście – filmy uznawane dziś za klasykę polskiej rozrywki, począwszy od „Vabanku" i „Seksmisji" Juliusza Machulskiego, a skończywszy na „Wielkim Szu" Sylwestra Chęcińskiego. Ale jednocześnie, o czym dziś często się zapomina, przez polskie ekrany kinowe przelała się wtedy także rzeka filmów, o których dziś już nikt nie pamięta – „Thais", „Widziadło" , Alabama", „Mewy", „Łuk Erosa" i inne atrakcje, które żerowały na oczekiwaniach widowni czekającej na „momenty". Z rzadka udawało się owe oczekiwania połączyć z lekkością głupiutkiej, ale przynajmniej dającej się oglądać komedyjki „Och, Karol". Inna sprawa, że nawet ambitne filmy w owym czasie reklamowane były często plakatami, których podstawą graficzną były wygięty w rozkoszy zarys kobiecego ciała, tudzież piersi, sutki, a niekiedy i trójkąty łonowe. W pewnym sensie dawało to efekt kulturotwórczy, bo uciekający ze szkół pryszczaci chłopcy wraz z „momentami" z „Konopielki" poznawali ekranizację prozy Edwarda Redlińskiego.