Szefowie rządów państw unijnych spotkają się w czwartek na wideokonferencji. Znamienne, że jeszcze przed jej rozpoczęciem właściwie wszyscy byli zgodni co do tego, że nie zakończy się ono żadnymi konkretnymi decyzjami. Kolejne spotkanie, kolejne dyskusje i szukanie kompromisu. Kolejne stracone dni i tygodnie.
Taką narrację chętnie podchwytują krytycy działań Brukseli. Chętnie w tym chórze występuje również szef polskiego rządu, który pod koniec marca zarzucał nawet UE – mijając się z prawdą – że „nie dała jeszcze ani eurocenta na walkę z wirusem". W niedawnym wywiadzie dla hiszpańskiego dziennika „El Mundo" Mateusz Morawiecki wskazał zaś na partykularne interesy państw członkowskich jako jeden z największych problemów Wspólnoty.
Bruksela może zareagowała na koronawirusa z opóźnieniem, ale – jak na dotychczasowe doświadczenia z unijnymi instytucjami – całkiem sprawnie. Pieniądze na najbardziej palące i bieżące potrzeby związane z ochroną zdrowia, ale też zachowanie miejsc pracy czy na zasiłki dla bezrobotnych, są zapewnione. Rzekę gotówki, z której mogą zaczerpnąć rządy strefy euro, udostępnił Europejski Bank Centralny. Teraz przyszedł czas na planowanie w dłuższej perspektywie.
Dziś najlepszym sposobem wydaje się włączenie walki z koronawirusem w znaną i działającą z sukcesami od dziesięcioleci politykę spójności. Rozwiązanie takie budzi niepokój państw Europy Środkowej. Należą one przecież – z Polską na czele – do największych jej beneficjentów. Obawy przed tym, że nowe zadania znacząco skurczą pulę dostępną dla nich, są zrozumiałe. Mam nadzieję, że tak się nie stanie, i będzie jeszcze czas, by o to zadbać. Ale może to dobra chwila, by wznieść się choć odrobinę ponad ten szkodzący Unii narodowy partykularyzm? W końcu, nawet jeśli jakimś cudem Polsce udałoby się wyjść z tego koronawirusowego zakrętu bez większego szwanku, na niewiele się to zda, jeśli dookoła pandemia zostawi po sobie zgliszcza.