Rok 2020 był rokiem Chin. Czy to koniec Zachodu?

Porządek zachodniego świata już nie istnieje i nigdy nie powróci – wieszczą eksperci. Przyszłość należy do Azji i jej największej gospodarki – Chin. Ale chcąc być innowacyjne, nie mogą one już tylko kraść, przemycać, składać i przerabiać obcych pomysłów. Muszą stać się kreatywne. Ilość zastąpić jakością.

Aktualizacja: 24.12.2020 18:08 Publikacja: 24.12.2020 00:01

Lądowanie chińskiej sondy na Księżycu oraz sprowadzenie na Ziemię 2 kg próbek gruntu każą nam patrze

Lądowanie chińskiej sondy na Księżycu oraz sprowadzenie na Ziemię 2 kg próbek gruntu każą nam patrzeć na Azję zupełnie inaczej niż dotychczas. Na zdjęciu najnowsze osiągnięcie chińskiej myśli technologicznej, rakieta Long March 8

Foto: AFP

Poprzedni światowy kryzys z 2008 r., który dotknął rynków finansowych, przede wszystkim zachodnich, przyniósł znaczącą zmianę: w poważnej mierze przesunął centrum globalnej gospodarki i handlu z Atlantyku na Pacyfik. Dziś wszystko wskazuje na to, że pandemia 2020 r. przyniesie powtórkę z historii i jeszcze większe przesunięcie w kierunku Azji Wschodniej, gdzie pierwsze skrzypce grają Chiny.

Gdy pod koniec 2019 r. w chińskiej prowincji Hubei i jej stolicy, mieście Wuhan, wybuchła zaraza, której pochodzenia i charakteru do dziś do końca nie odkryto, chyba nikt na świecie nie spodziewał się, że z lokalnego kryzysu przerodzi się to w pandemię, która zatrzęsie dosłownie całym światem.

Po pandemii recesja

Nawet po roku nie znamy ani liczby ofiar, ani kosztów wciąż trwającej pandemii. Jedynym światełkiem w tunelu są stosowane już szczepionki. Wiadomo już, że tak jak w roku 2020 dotknął nas koronawirus, tak w roku następnym i być może kolejnych wpadniemy w ręce recesji. Jedynym dużym państwem, którego ona nie dotknie, są Chiny, choć ich wzrost będzie mniejszy – jakieś 1,5–2 proc. PKB.

Nie mamy jeszcze należytego dystansu i wiedzy, dopiero historia to oceni, ale jest coraz więcej oznak, że mijający rok 2020, rok pandemii Covid-19, przejdzie do annałów jako „rok Chin" (co będę tutaj próbował udowodnić). Przy czym nie chodzi o to, że to stamtąd wzięła się zaraza, że – jak to formułowano w niektórych zachodnich wypowiedziach – „narodziła się w Chinach". To one i inne kraje regionu poradziły sobie najszybciej i najlepiej z niewidzialnym, a jednak namacalnym wrogiem. Choć nawet i tam wciąż toczy się walka, by nie dopuścić do kolejnej fali zarażeń, które dokonały takich spustoszeń w USA, Brazylii, Indiach czy w Europie.

Skala pandemii, ponad 76 mln zakażonych i ok. 1,7 mln zmarłych w skali globalnej, w chwili pisania tych słów (a liczby stale rosną) sprawiła, że na wiele podstawowych kwestii patrzymy zupełnie inaczej niż przed rokiem. Zamknięci w czterech ścianach i walczący z nowym pojęciem – lockdownem, nie dostrzegamy chyba w należytym stopniu, że równolegle światowy ład wpadł w turbulencje, a w samym oku cyklonu znalazły się Chiny.

Oczywiście, zaczęło o nich być głośno już w styczniu, gdy ludzi w Wuhanie i w całej prowincji zamknięto, gdy obserwowaliśmy opustoszałe ulice i miasta, a zarazem spektakularną budowę w ciągu paru dni dwóch tymczasowych szpitali, którą osobiście zarządzał przebywający na miejscu premier Li Keqiang.

Potem, po miesiącu, gdy na przełomie lutego i marca wirus trafił do Europy i rozlał się na cały świat, weszliśmy w nową fazę tzw. dyplomacji maseczkowej. Okazało się bowiem, że większość pożądanego sprzętu – maseczek, kombinezonów, respiratorów – produkowana jest właśnie w Chinach. Doszło do tego, że na lotniska z pierwszymi dostawami chińskich transportów, w tym w Polsce, przyjeżdżali nawet osobiście premierzy.

Mimo wyraźnych prób przekucia tych transportów w sukces medialny i propagandowy nie do końca się to udało. A to dlatego, że Chiny wcale nie okazały się aż tak wspaniałomyślnym i szczodrym darczyńcą. Po raz kolejny zwyciężyła tam mentalność merkantylna. Za dostawy trzeba było płacić. A ponadto w wielu krajach, najgłośniej było o tym we Włoszech, w Finlandii, Hiszpanii i we Francji, dostarczony sprzęt nie do końca spełniał oczekiwania, nie był wcale najwyższej jakości.

Misja naszych czasów

Podważyło to wizerunek Chin. I tak już wcześniej mocno nadwerężony prowadzoną od 2018 r. wojną handlową z USA. 15 stycznia 2020 r. w Białym Domu jedynie zawieszoną, a nie przerwaną. Właśnie wokół maseczek rozpoczął się nowy wymiar tego sporu, tym razem propagandowo-medialny, którego doświadczyliśmy także i u nas, gdy w głównym nurcie mediów doszło do bezprecedensowej wymiany listów i argumentów między ambasadorami tych mocarstw.

Ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher zarzucała Pekinowi i partii rządzącej, że „ukrywa informacje nt. koronawirusa", czyli ma według niej kryć to, „co spowodowała Komunistyczna Partia Chin". Natomiast ambasador Liu Guangyuan wzywał, by nie głosić „nieodpowiedzialnych opinii", „nie upolityczniać debaty" oraz „nie oczerniać Chin". Tych, całkiem ostrych w tonie, wymian było kilka i to w wielu krajach, a zarazem amerykańscy politycy, z wiodącą rolą szefa dyplomacji Mike'a Pompeo, zaczęli podnosić te argumenty na jeszcze wyższy szczebel.

Kluczowe znaczenie miało wystąpienie Pompeo w połowie lipca br. w bibliotece w Yorba Linda w Kalifornii, gdzie jest muzeum i mauzoleum Richarda Nixona; tego prezydenta, który „otworzył" Chiny na świat. Tym razem szef amerykańskiej dyplomacji uznał politykę zaangażowania Chin za „błąd" i wezwał do działań odwrotnych: ograniczania globalnych wpływów Chin, definiując ją jako nową „misję naszych czasów".

Ten ostry ton utrzymano do dziś i nawet prezydent Donald Trump pozwalał sobie na Twitterze na stosowanie terminów typu „chińska zaraza" czy „wirus z Wuhanu". Wyraźnie dawało się odczuć, że Amerykanie, w tym tamtejsza administracja, źle znoszą i przyjmują fakt, iż USA mają największą na świecie liczbę zakażeń koronawirusem (obecnie prawie 18 mln) oraz spowodowanych nim przypadków śmiertelnych (ok. 320 tys.), podczas gdy Chiny z wielką uroczystą pompą, ogromnym nagłośnieniem medialnym, w gmachu parlamentu i z udziałem samego Xi Jinpinga ogłosiły 8 września „zwycięstwo nad wirusem".

Czterem najbardziej zasłużonym lekarzom nadano państwowe odznaczenia i tytuły „bohaterów". Były do tego podstawy, ponieważ zakażenia wyhamowano, a każdy następny przypadek traktowano równie ostro jak na początku roku w Wuhanie. W efekcie, według danych oficjalnych, potwierdzanych przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) i publikowanych przez uniwersytet Johna Hopkinsa, liczące niemal 1,4 mld mieszkańców Chiny mają mniej niż 5 tys. przypadków śmiertelnych (a więc zaledwie jedną piątą tego co w Polsce!) i ok. 95 tys. zakażeń, lokując się obok Słowenii czy Paragwaju.

Buntownicy i kontestatorzy

Na uroczystości 8 września nie było najgłośniejszego lekarza, 34-letniego Li Wenlianga, który jako pierwszy ostrzegał przed epidemią, a potem zmarł na posterunku. Władze i jemu nadały jednak tytuł bohatera, a wdowie wręczyły nagrodę finansową. Dr Li Wenliang stał się słynny w Chinach, a jeszcze bardziej na Zachodzie. Nawoływał do działania już w początkowej fazie epidemii, gdy centralne władze z Xi Jinpingiem na czele z nieznanych powodów zwlekały z komunikatami i wejściem do akcji.

Sprawa milczenia władz była na tyle bulwersująca, że w początkach lutego wywołała dwie głośne wypowiedzi (oczywiście na Zachodzie, bo w samych Chinach zamieciono je pod dywan) wymierzone w coraz bardziej autokratyczne i jednoosobowe rządy Xi Jinpinga. W świetle realiów w tym kraju były to niebywałe akty odwagi. Jeden ze strony prof. Xu Zhangruna z pekińskiego Uniwersytetu Qinghua (Tsinghua), który już dwa lata wcześniej atakował obecne rządy za ich nadmierną centralizację oraz stawianie celów politycznych ponad merytorycznymi. W tekście z początków lutego 2020 r. uznał on, że „wściekłość pokonuje strach", i zarzucił władzy brak przejrzystości oraz „izolację od świata", za co przyszło płacić obywatelom. Xu szybko stracił pracę na uniwersytecie.

Drugi przypadek dotyczył dysydenta i prawnika Xu Zhiyonga, który już wcześniej siedział w więzieniu, a 26 lutego opublikował list otwarty do Przewodniczącego Xi, nawiązując tym samym do starej chińskiej tradycji petycji do cesarza. Podobnie jak Xu Zhangrun ostro atakował rosnący autorytaryzm i domagał się „konstytucyjnej demokracji". Zaatakował przywódcę frontalnie, więc w efekcie wylądował w odosobnieniu.

Na tym się nie skończyło. W marcu z atakiem na najwyższego przywódcę „grającego rolę cesarza" wystąpił głośny i znany deweloper Ren Ziqiang. Był on już wcześniej znany jako krytyk obecnych władz. I to mimo że należał do grona „książątek", czyli dzieci prominentnych członków KPCh (jego ojciec był wiceministrem w epoce Mao Zedonga), a potem przez lata był związany z aktualnym wiceprzewodniczącym ChRL Wang Qishanem. Te powiązania sprawiły, że był to przypadek zupełnie inny od poprzednich. Ren nie tylko trafił do aresztu, 22 września został skazany na 18 lat więzienia. Ponieważ chodziło o osobę do pewnego stopnia publiczną, postąpiono zgodnie z klasyczną maksymą: „zabić kurczaka, by przestraszyć małpę", co Mao Zedong ujmował bardziej dosadnie: „zgładź jednego, a zastraszysz sto tysięcy".

Ta praktyka nie jest nowa. Warto przypomnieć podobny przypadek z początków „ery Deng Xiaopinga", gdy Chiny, rozpoczynając reformy, postawiły na tzw. cztery modernizacje. Kiedy jednak pojawił się dysydent Wei Jingsheng, domagający się piątej modernizacji – demokratyzacji, szybko został skazany na 14,5 roku więzienia. A po wyroku wylądował poza Chinami, gdzie przebywa do dziś.

Te historie i przypadki nie zahamowały jednak wewnętrznego wrzenia. Ceniony magazyn „Foreign Affairs" opublikował właśnie obszerny esej prof. Cai Xia, którą pandemia zastała poza granicami kraju. Do niedawna była ona szefową Centralnej Szkoły Partyjnej, a jej poprzednikiem na tym fotelu był sam Xi Jinping, zanim objął najwyższe stanowiska w partii i państwie. Cai nie wróciła do kraju po wybuchu pandemii i tym samym dołączyła do grona dysydentów, a zarazem banitów. Uznała bowiem, że partia, której tak długo służyła, „zawiodła", a coraz bardziej jednoosobowe rządy Przewodniczącego Xi, ze znamionami kultu jednostki, „zdegenerowały się i przeobraziły w polityczną oligarchię". Co gorsza, prezydent Xi Jinping w wymiarze politycznym dokonuje „wielkiego skoku wstecz".

Gdy dodamy do tego analizę jednego z chińskich specjalistów w kwartalniku „China Leadership Monitor", gdzie opisuje on szczegółowo czystki dokonywane w resorcie bezpieczeństwa, a nawet spekuluje wokół pozycji wspomnianego wyżej wiceprezydenta Wang Qishana, wygląda na to, że styl obecnych rządów wywołał w chińskich elitach ferment.

Daje się odczuć, że w KPCh i jej kierownictwie emocje budzi rozmontowywanie spuścizny Deng Xiaopinga, a nade wszystko wypracowanej przez niego (jako ofiary kultu jednostki) formuły kolektywnego kierownictwa na rzecz powrotu do jednoosobowych rządów. To kontrowersja głęboka i trwała.

Hongkong i Tajwan

Niefortunny początek pandemii wywołał ideowe zamieszanie, jednak dalszy jej przebieg znacznie zmienił nastroje, choć nie wszędzie. Skutecznie poradzono sobie bowiem nie tylko z koronawirusem, ale też inną zawieruchą, która od czerwca 2019 r. mocno dokuczała najwyższemu kierownictwu partii.

Władze długo zastanawiały się nad tym, jak poradzić sobie ze zrewoltowanym Hongkongiem. Ostatecznie od 1 lipca tego roku narzucono temu dotychczas autonomicznemu regionowi specjalne ustawodawstwo rodem z ChRL, kończąc tym samym czas relatywnej wolności na terenie enklawy.

Tyle że Hongkong i zastosowana wobec niego, a wykreowana przez Deng Xiaopinga, formuła „jeden kraj, dwa systemy" była swego rodzaju papierkiem lakmusowym intencji najwyższego kierownictwa w Pekinie wobec Tajwanu. Nic dziwnego, że uśmierzenie demonstracji, a w istocie zmiana statusu Hongkongu, wywołało jeszcze jeden ferment. Tym razem narodził się on na Tajwanie, doskonale znającym intencje władz w Pekinie, a także tamtejsze ustawodawstwo (art. 52 Konstytucji ChRL oraz tzw. ustawa antysecesyjna z marca 2005 r.), które przewiduje zjednoczenie wszystkich chińskich ziem, co tak mocno podkreśla Xi Jinping w swojej wizji mówiącej o nowym „chińskim renesansie".

Wzburzenie z ograniczania sfery wolności na terenie Hongkongu niemal natychmiast przełożyło się na sondaże opinii publicznej na wyspie. Ludność Tajwanu jeszcze bardziej zdecydowanie wypowiedziała się przeciwko naciskowi i intencjom Pekinu. Co zresztą natychmiast wykorzystali Amerykanie, wysyłając do Tajpej aż dwóch przedstawicieli swej administracji. Nie było takiego przypadku od momentu normalizacji i nawiązania stosunków dyplomatycznych ChRL z USA na początku 1979 r.

W efekcie druga połowa mijającego roku przyniosła widoczny i odczuwalny wzrost napięcia wokół Tajwanu. Doszło do jeszcze większego nasilenia wojny propagandowej, w ramach której na ostre amerykańskie ataki Chińczycy odpowiedzieli swoją równie ostrą „wilczą dyplomacją" (nawiązując do rodzimego przeboju kinowego, gdzie chiński oficer służb specjalnych w Afryce rozbija Amerykanów i ich najemników). Już widać, że nowa dyplomacja amerykańska będzie miała przed sobą poważny dylemat i wyzwanie, co z tym fantem dalej robić. Już podczas wojny koreańskiej (1950–1953) USA zdefiniowały Tajwan jako swój „najbardziej wysunięty na zachód lotniskowiec".

Mamy więc spory i napięcia terytorialne tak wokół Tajwanu, jak i na pobliskim akwenie Morza Południowochińskiego, gdzie już od lat trwają kontrowersje związane z nowymi chińskimi instalacjami wojskowymi, stacjami radarowymi, sztucznymi wyspami i lądowiskami. Zdaje się, że „pułapka Tukidydesa", a więc groźba otwartego konfliktu między dotychczasowym hegemonem a szybko rosnącym pretendentem do tronu, właśnie tam została zastawiona.

Trzy bariery

Czy to oznacza, że chińskie kierownictwo znalazło się w tarapatach? Chyba nie do końca, chociaż tak by się wydawało, sądząc po zachodnich relacjach oraz wspomnianych wyżej dysydenckich głosach. Jeśli już chińskie kierownictwo i tamtejszych decydentów coś teraz naprawdę martwi, to obok poważnej kwestii tajwańskiej są nimi trzy wyzwania czy bariery natury wewnętrznej.

Pierwsza to demografia. Jest bowiem rzeczą znaną i zbadaną, że jednym z kluczy do sukcesów okresu transformacji było zaprzęgnięcie do reform ponad 800 mln chińskich chłopów. Skorzystano więc z bezprecedensowych zasobów taniej siły roboczej. Tyle że ta dywidenda demograficzna, jak ją fachowo zdefiniowano, zakończyła się już około roku 2010, a w połowie tej dekady, jak przewidują chińscy specjaliści, społeczeństwo zacznie się kurczyć.

Rodzi się więc poważna groźba, że tak jak Japonia zmodernizowała się, zanim się zestarzała, tak Chiny mogą się szybciej zestarzeć, niż zmodernizować. Tym bardziej że długotrwała (1979–2015) „polityka jednego dziecka" nie tylko zachwiała proporcje między płciami (115 chłopców na 100 dziewcząt według danych oficjalnych), ale też zmieniła obyczaje. Młodzież po prostu nie chce mieć dzieci. Także dlatego, że tanie Chiny się skończyły.

Na to nakłada się druga bariera, której jeszcze więcej uwagi poświęcają tamtejsi analitycy. To tzw. pułapka średniego dochodu. Przeciętny pułap dochodu w krajach rozwiniętych – 10–12 tys. dol. na głowę rocznie – właśnie został przez Chiny osiągnięty. Teraz rodzi się więc wielkie pytanie, czy uda im się przebić ten szklany sufit, jak wcześniej uczyniły to sąsiednie „gospodarcze tygrysy" – Korea Południowa, Tajwan czy Singapur. Wiadomo, że bez bólu się nie obejdzie.

Chcąc tej groźbie zaradzić, na ostatnim plenarnym posiedzeniu KC KPCh w końcu października br. ogłoszono ambitne plany mające prowadzić do „społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu", całkowitego usunięcia biedy z kraju (czyli osób żyjących poniżej minimum socjalnego), a docelowo, do 2035 r., dotrzeć do poziomu społeczeństwa innowacyjnego. Przede wszystkim przyjęto też nowy model rozwojowy.

Mówi on o tzw. podwójnym obiegu i jest to już trzecie modelowe rozwiązanie w trwających nieco ponad cztery dekady reformach. Po poprzednim nacisku na szybki wzrost i budowę siły państwa teraz postawiono na budowę siły nabywczej obywatela. Albowiem właśnie to silna klasa średnia, teraz szacowana na 400 mln osób, oraz kwitnący rynek wewnętrzny mają być motorami napędowymi dalszego rozwoju, a nie eksport i otwarcie na świat, jak było dotychczas. To drugie będzie teraz tylko „drugim obiegiem", co nie znaczy jednak, że Chiny staną się ponownie autarkiczne.

A przynajmniej nie zamierzają takimi być, czego dowodem podpisana w listopadzie, po ośmiu latach żmudnych negocjacji, nowa umowa mówiąca o powołaniu Rozwiniętego Partnerstwa Gospodarczego w Regionie Azji i Pacyfiku (RCEP) z udziałem 15 państw odpowiadających w sumie za 30 proc. światowego PKB. To odpowiedź na słynny kiedyś amerykański zwrot na Pacyfik. Jak widać, jest nią nakręcana przez Chiny inicjatywa integracyjna, ale bez udziału Amerykanów.

Kto wie, czy właśnie ten projekt oraz rosnąca asertywność Chin nie wywołają kolejnego zwrotu ku Azji ze strony administracji prezydenta Joe Bidena. Rozpoczęło się bowiem poszukiwanie sojuszników, a z tym szybko rosnące i tym samym budzące zazdrość Chiny mają spore kłopoty. Wpadły w ostry zatarg nie tylko z USA, ale ostatnio też z Australią. A jak wynika z badań agencji Pew w Waszyngtonie, podczas pandemii wizerunek Chin na świecie jeszcze bardziej się pogorszył. Stosunek głosów negatywnych do pozytywnych w ocenie ChRL wyniósł: 85:9 w Japonii, 81:15 w Australii, 73:22 w USA, 85:14 w Szwecji, 71:25 w Niemczech. Najbardziej gwałtowne spadki opinii pozytywnych zanotowano w ciągu minionego roku, często nawet rzędu 20 procent!

Sytuacja na scenie zewnętrznej nie wygląda najlepiej. Na froncie wewnętrznym kierownictwo państwa nadal zdecydowanie prze do przodu i stawia teraz na wysokie technologie oraz postęp naukowo-techniczny (ZTE, 5G, Huawei, TikTok), co też wywołuje kontrowersje i tworzy kolejny front dla starcia z USA i Zachodem.

Szczęśliwie Chiny mają sposoby wyjścia z tej sytuacji. Po poprzednim ekspansywnym etapie i zniszczeniu środowiska władze chcą wejścia na ścieżkę zielonej, a nawet bezwęglowej gospodarki. To są cele, które wymagają dalszego otwarcia i współpracy ze światem. A wszystko to razem wymaga przekroczenia progu trzeciego – i bodaj najtrudniejszego. Chcąc być innowacyjne, Chiny nie mogą już tylko kraść, przemycać, składać i przerabiać obcych pomysłów. Trzeba samemu być kreatywnym. Stąd trzecia, najtrudniejsza bariera: trzeba przejść od ilości do jakości.

Jednak sukcesy

Czy to się uda? Zachód, jak zawsze, powątpiewa. Jednakże dwóch autorów wywodzących się z Indii, a związanych z Singapurem, przecież zdominowanym przez Chińczyków – Kishore Mahbubani oraz Parag Khanna – nie ma żadnych wątpliwości. Pierwszy opublikował w początkach tego roku, tuż przed pandemią, obszerny tom zatytułowany znamiennie „Czy Chiny wygrały?". Postawił jeszcze znak zapytania, ale treść tej pracy jednoznacznie podkreśla przewagi komparatywne tamtejszej technokracji. Uważa on bowiem, dość słusznie, że Chiny to nie tylko KPCh i powrót do marksizmu, o czym teraz głośno, ale przede wszystkim kolebka biurokracji oraz elitarnych rządów. Dlatego proponuje, by mierzyć dalszy rozwój Chin nie tylko poprzez ideologiczne, a tym bardziej wyłącznie dysydenckie okulary.

Natomiast Parag Khanna już w tytule swej ostatniej książki twierdzi, że „Przyszłość należy do Azji". Uważa on, że w ślad za szybko rozwijającymi się Chinami, a wcześniej Japonią i azjatyckimi tygrysami, nadciąga cała fala nowego regionalnego dynamizmu, począwszy od Indii czy Indonezji. On też na swój sposób potwierdza tezę postawioną przez Mahbubaniego, mówiącą o tym, że Zachód przegrał. Pisze on, że „porządek zachodniego świata już nie istnieje i nigdy nie powróci".

Natomiast Mahbubani uzupełnia: „Zachód odgrywał wiodącą rolę w historii świata przez ostatnie niemal 200 lat. Teraz musi się nauczyć, jak dzielić się władzą, a nawet porzucić dominację i dostosować się do świata, w którym już niepodzielnie nie panuje".

Czy nie są to tezy stawiane na wyrost? Dwa ostatnie przypadki, lądowanie chińskiej sondy na Księżycu oraz sprowadzenie na Ziemię 2 kg próbek gruntu, a w nie mniejszym stopniu, ogłoszone w początkach grudnia, odpalenie „sztucznego Słońca", czyli reaktora fuzji jądrowej HL-2M Tokamak, skutecznie odtwarzającego reakcje w jądrze Słońca, każą nam patrzeć na Chiny i Azję zupełnie inaczej niż dotychczas.

Dwie lub trzy dekady temu mogliśmy traktować je jako egzotykę i obszar nam odległy. Kto jednakże dzisiaj nie wie, co się tam dzieje, daje tym samym dowód swojej ignorancji, a nie kulturowej wyższości, o której stale jesteśmy przekonani. Czy aby na pewno tak pozostanie? 

Dr hab. Bogdan Góralczyk jest politologiem, sinologiem, profesorem i dyrektorem Centrum Europejskiego na Uniwersytecie Warszawskim

Poprzedni światowy kryzys z 2008 r., który dotknął rynków finansowych, przede wszystkim zachodnich, przyniósł znaczącą zmianę: w poważnej mierze przesunął centrum globalnej gospodarki i handlu z Atlantyku na Pacyfik. Dziś wszystko wskazuje na to, że pandemia 2020 r. przyniesie powtórkę z historii i jeszcze większe przesunięcie w kierunku Azji Wschodniej, gdzie pierwsze skrzypce grają Chiny.

Gdy pod koniec 2019 r. w chińskiej prowincji Hubei i jej stolicy, mieście Wuhan, wybuchła zaraza, której pochodzenia i charakteru do dziś do końca nie odkryto, chyba nikt na świecie nie spodziewał się, że z lokalnego kryzysu przerodzi się to w pandemię, która zatrzęsie dosłownie całym światem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!