Stwórzmy nowy kanon języka

Zmiana naszego nastawienia do własnej mowy nie jest czymś moralnie obojętnym. Żywy język potoczny zawsze był domeną ludzkiej niezależności. Jego niedające się wygładzić chropowatości, niesforne aforyzmy bywały duchowym azylem, do którego nie mieli wstępu tyrani. Dziś tego azylu sami się wyzbywamy.

Publikacja: 04.09.2020 10:00

Nowomowa, którą w ślad za Amerykanami zwykliśmy określać eufemizmem „politycznie poprawnej”, jest wy

Nowomowa, którą w ślad za Amerykanami zwykliśmy określać eufemizmem „politycznie poprawnej”, jest wyrazem tendencji do ukrywania problemów przez ludzi, którzy nie są w stanie rozwiązać ich inaczej, niż przez zaklinanie za pomocą języka. Bo czymże innym są chociażby postulaty ruchu Black Lives Matter? Na zdjęciu nowojorska ulica, 29 czerwca 2020

Foto: Getty Images/AFP/Spencer Platt

Nic się nie da zrobić... Rzadko kiedy zdarza się, by trafna analiza zawierała tak bardzo chybioną konkluzję – jak dzieje się to w eseju Marcina Kędzierskiego „Przemija bowiem postać tego świata", opublikowanym w sierpniu tego roku na stronie Klubu Jagiellońskiego. Według autora tradycyjne pojęcia i wartości już od dawna nie funkcjonują w publicznym obiegu, zatem nie ma szans, by na powrót „przebiły się" do masowej świadomości. Katolicy, chrześcijanie czy jeszcze szerzej: ludzie o transcendentnym stosunku do rzeczywistości – winni wreszcie dostrzec, że przebywają w katakumbach. „Widzieliście gdzieś ostatnio w wytworach kultury wzorce w postaci trwałych, wielodzietnych rodzin? Czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej wierności? Ludzi regularnie uczestniczących w praktykach religijnych? Modlitwy jako elementu codzienności? Boga jako głównego punktu odniesienia?" – pyta Kędzierski, milcząco zakładając, że czytelnik odpowie na to pytanie oczywistym zaprzeczeniem.

Rzucam pierwsze z brzegu przykłady: „Klan", „M jak miłość", Solejukowa w „Ranczu Wilkowyje"... Można by dalej je wyliczać, ale celowo ograniczam się do najpopularniejszych w ostatnich latach seriali i filmów, jak też do postaci budzącej (przynajmniej wśród kobiet, choć nie tych z wielkich miast) tyleż powszechną sympatię, ile poczucia autoidentyfikacji. W każdym wymienionym z osobna dziele odnaleźć można spełnienie przynajmniej części spośród wyliczonych przez Kędzierskiego dezyderatów. Dlaczego eseista tego nie dostrzega? Być może owe wytwory kultury nie są dlań dostatecznie „wysokie". Ale za to jak najbardziej przebiły się do masowego odbiorcy. A przecież chyba właśnie na tym najbardziej zależy autorowi?

Co da się zrobić w katakumbach

Kędzierski trafnie opisuje wpływy konwencji medialnej oraz literackiej, a także nowej konwencji akademickiego dyskursu – na całą sferę publicznego języka. Wpływy większe, niż to się nam zwykło wydawać, tu pełna z eseistą zgoda. Ale czy naprawdę zdążyły one na trwałe zmienić naszą mentalność? Śmiem wątpić. Większość ludzi nadal ceni stare, proste zasady uczciwości, wierności i honoru, a także fundamentalne wartości wspólnoty. Jedni czynią to z pełną świadomością, inni bezwiednie, jeszcze inni w skrytości myśli. Robią tak również ci, którzy pod wpływem ducha epoki nie opatrują wyznawanych lub skrycie pielęgnowanych wartości desygnatami „Boga" czy też „Ojczyzny". Bo Bóg i Ojczyzna to pojęcia skomplikowane i dzisiaj przeciętny człowiek nie ma czasu ani ochoty ich roztrząsać – tym bardziej gdy nie radzą sobie z nimi ludzie do tego powołani. Ale przyzwoitość? To rzecz uniwersalna, dlatego powszechnie zrozumiała, nawet dla tych, którym świat wmawia, że „się nie opłaca". Być może się nie opłaca, ale przyjemnie jest pooglądać ją sobie w ulubionym serialu. I potęsknić za takim pięknym światem.

Tak robiły i nadal robią miliardy zwyczajnych ludzi na całym globie. A skoro jest w nich tęsknota, nawet ta słabiutka, wyrażająca się wstydliwym nieraz celebrowaniem cotygodniowego odcinka rodzinnej telenoweli, jest w nich również poczucie braku. A to z kolei znaczy, że mimowolnie czują, że jest gdzieś inny świat. A przynajmniej że być może. Tak właśnie wygląda fundament owego imaginarium, którego rzekomo długo ukrywany zgon oficjalnie ogłasza Kędzierski. Przyczyny opisywanego przezeń kryzysu można wymieniać bez końca, tym bardziej że nie dotyczy on tylko katolickiej Polski, lecz całego świata. Dla klarowności wywodu zredukujmy je do dwóch.

Pierwszą jest globalny kryzys twórczy elit duchowych i intelektualnych. Drugą – nieograniczony dostęp do wytworów medialnego przekazu mas, które nie pragną prawdy, lecz rozrywki, i dlatego z ostentacyjną uciechą zerwały swoje związki z kulturą wysoką. Ta sytuacja stworzyła prawdziwe eldorado środowiskom na mediach zarabiającym, skutecznie zachęcając je do coraz dalej idącego „kreowania potrzeb" ich masowych klientów. Oczywiście gwoli rozrywki, a kosztem prawdy. To z kolei powiększa frustrację elit... i tak rozpędza się zamknięte koło.

Kryzys nie zdążył jednak skruszyć podstaw ludzkiej aksjologii, mimo że mocno chwieje strukturami cywilizacyjnego rusztowania. Powrót do normalności, gwarantującej stabilną budowę, nadal jest możliwy, choć być może za cenę długotrwałych i bolesnych doświadczeń. Ludzkość, nawet jeśli błądzi, nie wyzbywa się tak łatwo potencjału zdrowego rozsądku. Nadal ma w sobie siłę, aby się z błędów otrząsnąć. W końcu przeżywaliśmy już w historii kilka „odrodzeń", a wszystkie opierały się na starych wartościach i sprawdzonych autorytetach.

Pierwszy krok w tym kierunku jest teraz zadaniem tych, którym bardziej zależy na prawdzie niż na rozrywce. Działać należy już od dzisiaj – nawet jeśli przyjdzie zaczynać w katakumbach. Historia chrześcijaństwa już raz pokazała, że z katakumb prowadzić może droga do doczesnego zwycięstwa. Także w katakumbach jest wiele do zrobienia.

Zanim powstanie Hamletka

Ten optymistyczny wstęp bynajmniej nie oznacza, że obrońcy „katolickiego imaginarium" mogą odetchnąć z ulgą. Bo chociaż jeszcze nie jest za późno, może być już niedługo – jeżeli teraz nie podejmiemy działania. I wtedy rzeczywiście nic nie da się zrobić. A jeżeli nawet cokolwiek się da, będzie nam z tym o wiele trudniej. O ile bowiem wyobraźnia wyznacza granice znanego nam świata, o tyle granice owego świata w dużej mierze – choć nie całkowicie, jak uważał Wittgenstein – kształtowane są przez nasz język. To on wyznacza wymiary przestrzeni naszej myśli, a także mebluje to, co znajduje się w jej obrębie. Nie przypadkiem współczesna walka o rząd dusz jest zmaganiem o język właśnie.

Wiele wskazuje na to, że znajdujemy się w decydującym momencie owej batalii. Języczek u wagi właśnie się przesuwa, choć my, pochłonięci codziennymi troskami i sensacjami chwili, tego nie dostrzegamy. Krakanie, że koronawirus zmienił nas nie do poznania, stało się już banałem, jednak dopiero z biegiem najbliższych lat zorientujemy się namacalnie, iż świat, jaki przyniosła nam wiosna Anno Domini 2020, jest już innym światem niż ten, który znamy z całkiem jeszcze niedawnych czasów.

Wróćmy na polskie podwórko. Naszym języczkiem u wagi staje się casus „pani Margot" oraz różnorakie rodzaje zbiorowej nań reakcji. Być może niedługo o nim zapomnimy, ale tak czy owak powstawać będą przecież nowe filmy, nowele, dramaty czy słuchowiska. I będą one opowiadały o naszej rzeczywistości językiem nowych czasów. Czy w jego ramach będzie miejsce chociażby dla „Wodzireja" Feliksa Falka, ze świetną kreacją Lasoty w wykonaniu Wiktora Sadeckiego? Przecież to czystej wody stereotypizacja wizerunku osoby nieheteronormatywnej! Cóż dopiero mówić o filmowych komediach? Gołas w „Nie ma róży bez ognia", Pszoniak w „Czterdziestolatku" czy wreszcie „Kreon wspaniały" Jeremiego Przybory – to wszystko są dzieła, które zapewne niezbyt długo będziemy oglądać w środkach publicznego przekazu. Podobnie skazana na zapomnienie zostanie skamandrycka satyra z frazą „po jedenaste – pisane przez pederastę". A „Vabank" Machulskiego, z powodu finalnej sceny z kwestią „Murzyn z psem! Pies z Murzynem!", będzie dostępny chyba tylko w podziemnych wypożyczalniach kaset wideo. To przykłady nieco filuterne, ale sprawa jest poważna. Zastanówmy się dalej. Niedługo zaczną być wydawane „poprawne politycznie" tłumaczenia arcydzieł światowej literatury. To nie żarty – to konsekwencja. Przecież już teraz, całkiem serio, pojawiają się postulaty, by klasyczne dramaty, takie jak chociażby „Hamlet", „Makbet" czy „Król Lear", ułożyć w nowej wersji, z kobietami w roli tytułowych bohaterek. Kwestią czasu jest nadejście chwili, kiedy nasze dzieci zaczną uczyć się w szkołach według programu, w którym starą klasykę zastąpią podobne lektury. Oczywiście obowiązkowe. Czy naprawdę godzimy się, by bezradnie doczekać takiego świata?

Jak zetlała tkanina

Proszę teraz przygotować się na ostry zakręt. Jeśli wytrzymają państwo na tym wirażu, niebawem wyjedziemy na prostą. Opowiem, jak powstały języki romańskie.

Rzym późnego antyku, który jeszcze nie stał się średniowieczem, to coraz bardziej barbaryzujące się społeczeństwo i coraz bardziej sfrustrowani, bo coraz mniej liczni homini litterati. Ci drudzy ze wzrastającą desperacją próbowali utrzymać językową jedność obszaru, na którym jeszcze do niedawna rozkwitało imperium. Gdy zanikała umiejętność posługiwania się wykwintną mową Cycerona, Horacego i Wergiliusza, Święty Augustyn, a za nim inni księża, zaczął w kazaniach zwracać się do ludu językiem „poziomym" (sermo humilis), czyli łaciną potoczną, bez nalotu retorycznej elegancji. Z czasem jednak i to przestało wystarczać, albowiem pospolita łacina coraz mniej łacinę przypominała, w wyniku wędrówek ludów nasiąkając słowami i zwrotami przybyłymi z różnych stron świata. Uczeni kaznodzieje, bacząc, by nie stracić kontaktu z masą wiernych, przestawili się więc na sermo rusticus, mowę prostej wsi. W ich mniemaniu był to naprawdę daleko idący kompromis.

Ale i ten układ z czasem się rozleciał, nie zapobiegł bowiem pogłębiającym się napięciom. Prości mieszkańcy Europy, rodzącej się na gruzach rzymskiego cesarstwa, nie rozumieli powodu, dla którego ich przybyły z miasta duszpasterz wykoślawia swą własną mowę, nie stając się przez to kimś takim jak oni. Z kolei ludzie wykształceni przekonani byli, że marnują swoje talenty w imię wątpliwej, bo nieskutecznej pedagogiki. Wszyscy czuli, iż utrzymywana tyleż usilnie, co sztucznie językowa jedność prędzej czy później musi się spruć – jak zetlała koszula, rozciągana w obie strony przez silne dłonie.

Ten nieuchronny moment został przyspieszony w mądry, bo kontrolowany sposób. Około 750 r. w kancelariach europejskich królestw zjawiła się łacina nowa, oczyszczona z barbaryzmów i nawiązująca do złotego okresu retoryki antyku. Historycy kultury nazywają to zjawisko renesansem karolińskim.

Oczywiście szybkim efektem owej zmiany było ostateczne oderwanie się od łacińskiego wzorca mowy ludzi prostych. Nie zaowocowało to jednak – jak obawiano się wcześniej przy pulpitach klasztornych skryptoriów – generalnym odwróceniem się mas wiernych od nauki Kościoła. Masy te bowiem zdążyły już przekonać się na własnej skórze, czym na dłuższą metę jest dobrodziejstwo „wolności od rzymskiego jarzma". Utwierdziły je w tym przekonaniu niezliczone najazdy kolejnych, uzbrojonych po zęby i tym razem naprawdę zasługujących na swoją nazwę barbarzyńców, przed którymi jedyną obronę stanowiły ufortyfikowane mury najbliższego opactwa. A i homini litterati w habitach nie przecięli językowego węzła gordyjskiego w imię własnego intelektualnego komfortu. Ludzie wykształceni zagłębili się w starych rękopisach nie po to, aby się od ludu odwrócić, lecz aby powrócić doń z nauką skuteczną, pogłębioną czerpaniem retorycznych wzorów z epoki dawnej świetności. Owo kontrolowane rozdarcie koszuli okazało się zatem odważnym krokiem do przodu. Jego efektem stała się Europa, jaką znamy – Europa narodów, synteza jedności i różnorodności. A przy okazji narodziły się języki: włoski, francuski oraz hiszpański.

Czy w dobie gorzkich uwag papieża Franciszka o „bezpłodnej babci" herezją będzie przypuszczenie, że nasz kontynent, mimo wszelkich pozorów, nadal jest żywym organizmem? Być może Europa, jak jednokomórkowce, od czasu do czasu ulega przemożnemu pędowi do rozmnażania się przez podział? Jeśli tak w istocie jest, roztropnie byłoby to w porę zauważyć, tak jak swego czasu zauważyli to nasi przodkowie. Nie bierzmy więc pochopnie procesu nieuchronnego rozdziału jedynie za objaw jałowego rozpadu, bo to nauczy nas bezradności.

Kanon języka normatywnego

Wiele wskazuje na to, że znajdujemy się w podobnym momencie dziejów. Jest przy tym rzeczą oczywistą, że ukazana tu analogia nie polega na prostym odwzorowaniu tego, co zdarzyło się półtora tysiąca lat temu. Nie jesteśmy na progu etapu tworzenia się nowych narodów, przynajmniej w tym znaczeniu, w jakim pojawiły się one w średniowieczu. Obecnego kryzysu nie napędza upadek cesarstwa, lecz bezprecedensowy rozwój sieci masowego przekazu, który wbrew iluzjom proroków nowego ładu więcej wniósł w nasze życie chaosu, niż cokolwiek istotnego wyjaśnił.

Dlatego nowy, wykluwający się dopiero podział nie będzie przebiegał wzdłuż istniejących dziś granic państwowych, lecz w poprzek dotychczasowych struktur narodowych oraz społecznych. Również nasza, polska koszula zaczyna się pruć, nie wytrzymując naprężeń.

Jak nazwać te przeciwstawne siły? W obecnej chwili wygląda na to, że gdy po jednej stronie stają ci, którzy pragną przezwyciężyć błędy przodków poprzez radykalne odcięcie się od przeszłości – po drugiej powinni zebrać się i policzyć ci, którzy dążąc do tego samego celu, na tychże błędach starają się czegoś nauczyć. Niniejszy apel jest do tych drugich.

Stwórzmy kanon języka normatywnego. Języka, który jeszcze wszyscy dobrze pamiętamy. Który podlega rozwojowi jak drzewo, ale którego, jak starego drzewa, nie należy przesadzać w miejsce wybrane tyleż dowolnie, ile apodyktycznie. Stwórzmy ten kanon i zacznijmy go używać, w mowie i w piśmie, póki jeszcze nikt nam tego prawnie nie zakazał.

Istotną cechą normy językowej była i pozostaje ewolucja, powolny i żywiołowy proces obróbki słowa, który prowadzi poprzez utrwalenie praktyki (uzus) aż do finalnego etapu kodyfikacji. Nie dajmy sobie wmówić, że ta zasada przestała już obowiązywać. Bądźmy otwarci na zmiany, lecz jeśli tylko ktoś, z godziny na godzinę, zabroni nam używania jakiegoś wyrażenia lub też nakaże używać innego, powiedzmy mu bez gniewu: z tym proszę nie do nas, lecz do tamtych, za rogiem. My mówimy po swojemu.

Mowa ludzka jest jak ogród. Należy ją pielęgnować, przycinając tu i ówdzie wystające gałęzie, by nie przeszkadzały spacerującym po alejkach. Ale ogród nie jest po to, by wykarczować zeń wszystkie rośliny, a zabetonowawszy pusty plac, posadzić we wnękach równe szpalery nowych drzewek, które z otaczającym je krajobrazem mają tyle wspólnego, ile rządek tuj z fasadą tradycyjnego polskiego domostwa. A to właśnie usiłują zrobić z polskim językiem heroldowie nowego ładu.

Murzyn nie może odejść

Skoro język wyznacza granice świata, decyduje też o stopniu samoświadomości. Mało kto zdaje sobie sprawę ze zmian, jakie niezauważenie dokonały się w obrębie ludzkiej mowy na przestrzeni ostatnich 200 lat. A nie przypadkiem okres ten to czas omnipotencji państwa, jego wzmożonej kontroli nad jednostką.

Dawniejsi użytkownicy dowolnie wybranego języka etnicznego poruszali się w świecie autonomicznych pojęć. Poza sferą sakralną, dopuszczającą używanie nazw o niezrozumiałym pochodzeniu, niemalże każde słowo było czytelne na tyle, że bez większych trudności można było dojść do jego źródła. Jeszcze sto lat temu nasi pradziadkowie wybierali się do Solnogrodu; dziś nikt już nie zgadłby, że chodzi tutaj o austriacki Salzburg. Nadal jeszcze odwiedzamy Akwizgran, choć coraz więcej Polaków woli używać niemieckiej nazwy Aachen. I trudno im się dziwić, wszak mało kto pamięta, że dziwnie brzmiący „Akwizgran" to szacowna pamiątka po rzymskiej przeszłości tego miasta. I pamięć o niej trwała do niedawna nie w języku niemieckim, lecz właśnie w polszczyźnie.

Tę naturalną niejako korozję pamięci wzmacnia jednak niepokojący czynnik świadomej ingerencji. Jego przyczyną jest zanikające rozróżnienie pomiędzy żywą mową a językiem urzędowym. Z pokolenia na pokolenie umacnia się powszechne przekonanie, że język potoczny ma swojego właściciela w postaci urzędu. I że urząd ten jest władny zmieniać jego normy, jak również zmieniać nazwy. Na tej zasadzie Bombaj z dnia na dzień stał się Mumbajem, Birma zaś Mjanmą, czego przeciętny Polak nie jest w stanie wymówić bez łamania sobie języka. Nasi przodkowie nie mieliby z tym problemu: niech sobie Hindusi czy też Birmańczycy zmieniają nazwy swoich krajów i miast, my, w obrębie naszego języka, nie mamy takiej potrzeby.

Zmiana naszego nastawienia do własnej mowy nie jest czymś moralnie obojętnym. Żywy język potoczny zawsze był domeną ludzkiej niezależności. Jego niedające się wygładzić chropowatości, niesforne aforyzmy bywały duchowym azylem, do którego nie mieli wstępu tyrani. Dziś tego azylu sami się wyzbywamy, oddając instytucji (państwowej lub społecznej) prawo decydowania o tym, jakich słów używać, jakich zaś unikać. Co więcej, oddajemy to prawo jakimś anonimowym, apodyktycznie dobranym decydentom. Jak „się ustaliło", tak mówić należy.

Gdybyż jeszcze owe „decyzje" zapadały w sposób uczciwy... Niedawno dowiedzieliśmy się z mediów, że Rada Języka Polskiego uznała słowo „Murzyn" za obraźliwe. Tymczasem nic podobnego nie miało miejsca, sama Rada ogłosiła w tej sprawie dementi, tekst zaś, na który powoływały się środki masowego przekazu, był prywatną opinią jednego z jej członków. Skądinąd całkiem wyważoną: profesor Marek Łaziński daleki jest od kategorycznych ocen, zwykłym ludziom używania słowa „Murzyn" bynajmniej nie zabrania, swoją rekomendację ograniczając do mediów, administracji i szkoły. Lecz nasi rewolucjoniści nie zwracają na to uwagi – dla nich słowo „Murzyn" jest odtąd po prostu zabronione.

W ten sposób ludzie ci wypierają się języka Mikołaja Reja, który w „Wizerunku własnym żywota człowieka poczciwego" pomieścił frazę: „Łacnoć więc bywa poznać z Murzynem Cygana". Ciekawe, co poczną teraz z krakowską Kamienicą pod Murzynami, jak również z gdańskim Domem pod Murzynkiem.

Zaklinanie rzeczywistości

Nowomowa, którą w ślad za Amerykanami zwykliśmy określać eufemizmem „politycznie poprawnej", ma jeszcze jedną groźną cechę. Jest wyrazem tendencji do ukrywania problemów, ukrywania przez ludzi, którzy nie są w stanie rozwiązać ich inaczej niż przez zaklinanie za pomocą języka. Bo czymże innym są chociażby postulaty ruchu Black Lives Matter? Obalanie pomników rzekomych rasistów czy też wymyślanie nowych „politycznie poprawnych" określeń w niczym nie pomoże sprawie emancypacji czarnej ludności Stanów Zjednoczonych. Nadal nad dzielnicami zamieszkanymi przez biednych, czarnoskórych Amerykanów, estakadami szybkiego ruchu będą przemykać codziennie, w pogoni za sukcesem, Amerykanie biali. Nadal jedni i drudzy będą mogli przeżyć całe życie, nie stykając się ze sobą. W ten sposób jedni i drudzy będą zmuszeni nadal zaklinać rzeczywistość: jedni mówiąc, że w USA w ogóle nie ma czarnych gett (bo przecież nikt nie otacza tam murami murzyńskich dzielnic), drudzy, zamiast niwelować realne przeszkody na drodze czarnoskórych Amerykanów do integracji – konstruując jałowe kompensaty wiekowej dyskryminacji na poziomie kodu nowomowy.

Bo „polityczna poprawność" nie jest wyłączną domeną lewicy. Potoczne w Stanach wykrzykniki My gosh! w miejsce My God!, lub też Gee! zamiast Jesus! nie są bynajmniej wymysłem jakichś ateuszy; ich wynalazcami są religijni fundamentaliści, którzy w ten sposób chcieli uniknąć „wzywania Boga nadaremno".

Tendencjom do zaklinania rzeczywistości poprzez język ulega nawet Kościół katolicki. Rezygnacja z używania w pozytywnym kontekście słowa „wojna", przy zastąpieniu go w takich wypadkach terminem „sprawiedliwa obrona", nie tylko zaciera odwieczną prawdę o człowieku, skażonym grzechem pierworodnym, ale też czyni furtkę, przez którą ów grzeszny człowiek będzie mógł kiedyś usprawiedliwić swoje zgoła niegodziwe działania. Zamiast bowiem, jak dotąd, godzić się z istnieniem wojny jako rzeczy z natury złej, ale czasem niedającej się uniknąć, będzie mógł teraz, jako uczestnik „sprawiedliwej obrony", wybrać łatwiejszą drogę „stanięcia po stronie dobra" – choć tylko w sposób werbalny.

Cancel culture (kultura usuwania), jedna z twarzy „rewolucji kulturalnej", która idąc od Ameryki, przetacza się przez świat, także jest wyrazem owego magicznego podejścia do rzeczywistości. Skoro skażony człowiek wymyślił naród, usuńmy to pojęcie poza nawias publicznego dyskursu. Skoro wymyślił patriotyzm, wykreślmy i to hasło, gdyż nazywa ono zjawisko tak samo nieczyste jak jego twórca. Rodzina, instytucja przynależna tej mocno niedoskonałej istocie, także jest podejrzana. A zapewne już niedługo w kolejce do usunięcia postawiona zostanie sama kultura. Bo i ją przecież stworzył skażony człowiek.

Ten pozorny maksymalizm etyczny jest w istocie rzeczy niczym innym, jak obłudną szatą moralnego nihilizmu. Skoro Bóg stworzył świat niezupełnie takim, jaki by się nam podobał, odrzućmy ten świat w całości. Odrzućmy także samego Boga. Pytanie tylko – co możemy dać w zamian?

Kanon języka normatywnego, jeśli powstanie, służyć będzie człowiekowi takiemu, jakim jest. Będzie go bronić przed iluzjami i pokusami współczesności, ale także przed przymusem, jaki roztoczyć chcieliby nad nami dzisiejsi hunwejbini. Jeśli go teraz zabraknie, wcześniej czy później obudzimy się w świecie, w którym wszystko, co „nieużyteczne" i „niecelowe", wszystko, czego nie uchwalił dbający o szczęście ludzkości urząd – będzie surowo zakazane. 

Nic się nie da zrobić... Rzadko kiedy zdarza się, by trafna analiza zawierała tak bardzo chybioną konkluzję – jak dzieje się to w eseju Marcina Kędzierskiego „Przemija bowiem postać tego świata", opublikowanym w sierpniu tego roku na stronie Klubu Jagiellońskiego. Według autora tradycyjne pojęcia i wartości już od dawna nie funkcjonują w publicznym obiegu, zatem nie ma szans, by na powrót „przebiły się" do masowej świadomości. Katolicy, chrześcijanie czy jeszcze szerzej: ludzie o transcendentnym stosunku do rzeczywistości – winni wreszcie dostrzec, że przebywają w katakumbach. „Widzieliście gdzieś ostatnio w wytworach kultury wzorce w postaci trwałych, wielodzietnych rodzin? Czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej wierności? Ludzi regularnie uczestniczących w praktykach religijnych? Modlitwy jako elementu codzienności? Boga jako głównego punktu odniesienia?" – pyta Kędzierski, milcząco zakładając, że czytelnik odpowie na to pytanie oczywistym zaprzeczeniem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS