Południe Izraela w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od granicy ze Strefą Gazy przypomina pole bitwy. Spadło tam w ostatnich dwóch dniach ponad 400 rakiet wystrzelonych przez bojowników radykalnego palestyńskiego Hamasu. Słychać dźwięk syren ostrzegawczych, mieszkańcy niektórych miejscowości spędzają całe godziny w schronach, nawet nad Morzem Martwym – daleko od linii frontu. W Aszkelonie była jedna ofiara śmiertelna oraz kilkudziesięciu rannych.
Izraelskie lotnictwo bombardowało także we wtorek cele w Gazie. Zniszczono stację telewizyjną i kilkadziesiąt innych obiektów. W poniedziałek zginęły trzy osoby.
Konfrontacji na taką skalę nie było od wojny Izraela z Hamasem w 2014 roku, trzeciej w ostatnich 12 latach. Co więcej, po krwawych zajściach na granicy strefy pod koniec marca, w których zginęło 168 Palestyńczyków, wyglądało na to, że obie strony dążą do porozumienia w postaci trwałego zawieszenia broni. Jeszcze w niedzielę po południu premier Beniamin Netanjahu zapewniał izraelskich dziennikarzy o konieczności ułożenia relacji z Hamasem rządzącym Strefą Gazy zamieszkaną przez dwa miliony Palestyńczyków.
Miał w ręku niebagatelny argument świadczący o tym, że działa w dobrej wierze. Kilka dni wcześniej do Gazy przybyło kilku wysłanników z Kataru z walizkami wypchanymi dolarami.
Cała operacja odbyła się za wiedzą izraelskich służb. W walizkach było 15 mln dol. na pensje dla urzędników administracji Hamasu. W odciętej od reszty świata strefie z pensji tych żyje większość mieszkańców. Zgoda Izraela na dostawę pomocy finansowej miała utorować drogę do zawieszania broni, likwidacji sankcji i normalizacji relacji Izraela z Hamasem.