Krucjata przeciwko ludziom LGBT zrobi dla Polski tyle samo złego, co wypędzenie Żydów w 1968 roku. Nie bez powodu przypomina mi się dwuznaczny dowcip sprzed ponad 50 lat: syn pyta ojca, jak się pisze słowo „syjonista”, i w odpowiedzi słyszy „teraz to nie wiem, ale za moich czasów pisało się przez Ż”. Ta wymiana zdań celnie oddawała atmosferę tamtych czasów, łgarstwa i zakłamania. Jakże podobnych do obecnych.
Władysław Gomułka, przywódca partii i państwa, w 1968 roku odegrał kluczową rolę w rozpętaniu antysemickiej nagonki. Sprawił, że światowa opinia publiczna i część polskiego społeczeństwa zrozumiała, że po drugiej stronie barykady znalazła się uzbrojona w pałki „ortodoksyjna ciasnota poglądów”, by sparafrazować określenie Normana Daviesa. Ta ponura świadomość wraca do wielu z nas po ponad 50 latach, gdy politycy obozu rządzącego i ich propagandowe tuby rozpętali nagonkę przeciwko ludziom LGBT. Używają w niej takich samych jak niegdyś postulatów obrony narodu i polskich dzieci. Identyfikują „totemy” wroga i podejmują z nimi walkę.
Tymczasem w rzeczywistości chodzi nie o LGBT, a o uderzenie w najgroźniejszego dla władzy człowieka, mającego zdolność mobilizacji milionów zwolenników. O przyklejenie Rafałowi Trzaskowskiemu kolejnej łatki, tym razem demoralizatora społecznego nasyłającego na małe dzieci seksedukatorów i wroga zdrowej, polskiej tradycji.
Spiralę tej batalii nakręca zaś ostra walka frakcyjna w obozie władzy. Nikt nie może pozostać z tyłu. Polemika, kto jest Moczarem naszych czasów, nie ma żadnego znaczenia. Wszak rzecz w mechanizmie walki o władzę. Co do tego, kto byłby dziś Gomułką, sporu nie widać.
Ideologia, nie ludzie
Pamiętam dobrze tę chwilę. 19 marca 1968 roku Gomułka wszedł na trybunę w Sali Kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie i w trakcie spotkania kierownictwa partii ze stołecznym aktywem PZPR wygłosił trwające dwie godziny przemówienie. Telewizja i radio transmitowały je na żywo, „Kronika Filmowa” pokazywała później fragmenty. A ja miałem wtedy 14 lat.