UE: Jaką cenę zapłaci Polska za kampanię nienawiści?

Polska raczej nie straci unijnych pieniędzy za łamanie praworządności, ale i tak może mieć finansowe kłopoty.

Aktualizacja: 30.09.2020 09:52 Publikacja: 29.09.2020 18:58

Ursula Von der Leyen

Ursula Von der Leyen

Foto: AFP

Od wielu miesięcy wysiłki dyplomatyczne polskiego rządu na forum unijnym koncentrują się na walce o osłabienie proponowanego mechanizmu pieniądze za praworządność. Negocjacje wkroczyły teraz w fazę finalną, ale to, co się z nich na razie wyłania, jest dla rządu dużo lepsze niż to, czym Bruksela groziła jeszcze kilka miesięcy temu. Jest to efekt pandemii. – Jak płonie dom, to nie czas narzekać, że niektóre pokoje są źle pomalowane – mówi mi dyplomata jednego z państw najhojniej obdarowanych pieniędzmi w projektowanym funduszu odbudowy gospodarki po pandemii. To jest teraz sedno debaty o praworządności. Czy upierać się przy zaostrzaniu mechanizmu, który na unijnym szczycie w lipcu został opisany w sposób niejasny? I ryzykować rewanż ze strony Polski i Węgier i opóźnianie wejścia w życie funduszu odbudowy gospodarki, który wymaga jeszcze jednomyślnej zgody państw UE i ratyfikacji we wszystkich parlamentach narodowych? Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że na zamkniętych spotkaniach ambasadorów państw członkowskich przy UE nie słychać apeli o radykalne rozwiązania w sprawie Polski i Węgier. – Było raczej kilka wyraźnych głosów, żeby się spieszyć – mówi nasz rozmówca. I dodaje: – Potrzebujemy szybko pieniędzy z funduszu odbudowy. Jeśli ich nie będzie, to już nie tylko w Polsce i na Węgrzech dojdą do władzy populiści.

Nietypowy mechanizm

Podobnego zdania jest Angela Merkel, której kraj kieruje teraz rotacyjnie Unią i pracuje nad kompromisowym rozwiązaniem. Jeszcze przed lipcowym szczytem z Berlina płynęły sygnały, że kanclerz nie będzie walczyć o silny mechanizm praworządności. Bo uważa, że nie tędy droga i że za ubezwłasnowolnienie sądów nie można karać zabieraniem pieniędzy przeznaczonych na inwestycje. Stąd wziął się kompromis na szczycie w lipcu, który teraz musi być zamieniony na przepisy szczegółowego rozporządzenia. Projekt niemiecki, zaprezentowany w poniedziałek, idzie w kierunku oczekiwań Polski. Zdaniem niektórych nawet za bardzo. – To nawet gorsze niż porozumienia z lipca. Powstanie mechanizm, który nigdy nie zostanie użyty – powiedział portalowi Politico Daniel Freund, eurodeputowany Zielonych. Mechanizm ma być uruchamiany tylko wtedy, gdy łamanie praworządności ma wystarczająco bezpośredni wpływ na interesy finansowe UE. Czyli jest to po prostu kolejny instrument walki z korupcją i nadużyciami finansowymi przy wykorzystywaniu pieniędzy z unijnego budżetu, a nie sposób na dyscyplinowanie rządu w Warszawie. Przynajmniej dopóty, dopóki nie zostanie udowodnione, że upolityczniony wymiar sprawiedliwości w Polsce chroni oszustwa dokonywane przy unijnych funduszach. Do tej pory na takie zagrożenie Komisja nigdy nie wskazywała.

Unia nie pójdzie na noże

Debata o praworządności i pieniądzach jest upolityczniona nie tylko w Brukseli. Również w Polsce trudno o pozbawioną emocji dyskusję na ten temat. Po unijnym szczycie w lipcu doszło do zaskakującego aliansu komentatorów z grona antyeuropejskiej prawicy i proeuropejskiej lewicy. Zgodnie twierdzili, że przyjęte zapisy o mechanizmie doprowadzą w przyszłości do odebrania Polsce pieniędzy. Ci pierwsi dlatego, że w debacie o przyszłości rządu konieczna była narracja wskazująca na nieumiejętność premiera Morawieckiego chronienia polskich interesów na arenie międzynarodowej i pokazania, jak zła Unia karze nas za suwerenne decyzje dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Ci drudzy też nie mogli przyznać, że Morawiecki posiada jakiekolwiek dyplomatyczne umiejętności, nawet jeśli głównym stosowanym przez niego instrumentem negocjacyjnym jest tutaj dość toporna groźba weta. Stwierdzenie, że mechanizm praworządności jest bezzębny, wymagałoby także przyznania, że „król jest nagi". I w tej sprawie UE nie będzie szła na noże, bo ma teraz inne priorytety niż wolne sądy.

Jednak to, że UE nie będzie karała Polski za reformę wymiaru sprawiedliwości, nie znaczy, że nie zapłacimy na naruszanie unijnych wartości. Bo w ostatnich miesiącach atmosferę wokół Polski bardzo pogorszyła firmowana przez rządzących, w tym prezydenta Dudę, kampania nienawiści wobec osób LGBT. List ambasadorów 50 krajów w tej sprawie pokazał, że dla wielu jest to sprawa ważniejsza niż wolne sądy. Nie inaczej jest w Brukseli. Warszawa powinna się bliżej przyjrzeć wypowiedziom przewodniczącej Komisji Europejskiej. Ursula von der Leyen jest czasem krytykowana za zbyt zachowawcze wypowiedzi w sprawie łamania praworządności. Dla odmiany w sprawie LGBT niedociskana przez nikogo publicznie broni praw tej mniejszości i grozi odbieraniem funduszy. – Nie ma miejsca w UE na dyskryminację ze względu na orientację seksualną. I będę z tym walczyć, włączając w to zawieszenie unijnych funduszy czy pozwy sądowe przeciwko rządom. I jeszcze jedno: będę forsować wzajemne uznawania stosunków rodzinnych w UE. Bo jak jesteś rodzicem w jednym kraju UE, to jesteś nim w każdym innym – powiedziała von der Leyen. Nasi rozmówcy wskazują, że od początku widać jej konsekwencję w tej sprawie, poczynając od pomysłu stworzenia stanowiska komisarza ds. równości, po jej autorskie wypowiedzi dotyczące funduszy czy praw rodzicielskich. – To widać również na wewnętrznych spotkaniach – mówi nieoficjalnie nasz rozmówca.

Konserwatystka na czele KE

Gdy Polska z entuzjazmem popierała wybór von der Leyen na przewodnicząca Komisji Europejskiej, jeden z naszych dyplomatów powiedział z uznaniem: „To konserwatystka". O tym miałaby świadczyć jej przynależność do chadecji, arystokratyczny rodowód i siódemka dzieci. Ale von der Leyen była w 2017 roku w mniejszości CDU, która poparła legalizację małżeństw jednopłciowych w Niemczech. A o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe powiedziała w przeszłości tak: „Nie znam żadnego badania, które mówi, że dzieci, które dorastają z rodzicami tej samej płci, wypadają inaczej niż dzieci dorastające w małżeństwach heteroseksualnych".

Od wielu miesięcy wysiłki dyplomatyczne polskiego rządu na forum unijnym koncentrują się na walce o osłabienie proponowanego mechanizmu pieniądze za praworządność. Negocjacje wkroczyły teraz w fazę finalną, ale to, co się z nich na razie wyłania, jest dla rządu dużo lepsze niż to, czym Bruksela groziła jeszcze kilka miesięcy temu. Jest to efekt pandemii. – Jak płonie dom, to nie czas narzekać, że niektóre pokoje są źle pomalowane – mówi mi dyplomata jednego z państw najhojniej obdarowanych pieniędzmi w projektowanym funduszu odbudowy gospodarki po pandemii. To jest teraz sedno debaty o praworządności. Czy upierać się przy zaostrzaniu mechanizmu, który na unijnym szczycie w lipcu został opisany w sposób niejasny? I ryzykować rewanż ze strony Polski i Węgier i opóźnianie wejścia w życie funduszu odbudowy gospodarki, który wymaga jeszcze jednomyślnej zgody państw UE i ratyfikacji we wszystkich parlamentach narodowych? Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że na zamkniętych spotkaniach ambasadorów państw członkowskich przy UE nie słychać apeli o radykalne rozwiązania w sprawie Polski i Węgier. – Było raczej kilka wyraźnych głosów, żeby się spieszyć – mówi nasz rozmówca. I dodaje: – Potrzebujemy szybko pieniędzy z funduszu odbudowy. Jeśli ich nie będzie, to już nie tylko w Polsce i na Węgrzech dojdą do władzy populiści.

Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!