Odprowadziliśmy Andrzeja. Ksiądz pomodlił się z nami i poszedł. Kilka osób powiedziało krótkie wspomnienie. I może dobrze, że stworzono fundusz jego imienia, na jakieś nagrody, bo pewnie by nic nie zostało w pamięci ludzi z jego pracy. Potem, kiedy już siedzieliśmy za stołem, trochę się napiliśmy i każdy już był myślami te kilkadziesiąt lat wstecz. Warszawa zrobiła się szara, znikły kolorowe reklamy i po ulicach jeździły milicyjne nyski. To było trudne życie. Po prostu nędza i brak perspektyw, i jednak strach.
I tak powiedział nad grobem Andrzeja jeden z kolegów, pomimo strachu pracowali w tych drukarniach podziemnych, czasem w dosłownym znaczeniu tego słowa, i nawet nie myśleli, że to jednak coś przyniesie. Myślę o wolności, bo to najważniejsze, a że pod koniec życia nie mieli emerytur ani rent, to osobna sprawa. Polska po macoszemu ich potraktowała. Nie nazwałabym tego jednak, że to Polska – bo ona dopiero się wychylała zza krat (Józek Szaniawski siedział w więzieniu do końca 1989 roku), z dołów śmierci, z murów milczenia, z białych plam historii, z nazw, pomników i z podręczników szkolnych. Bardzo powoli. Wolelibyśmy szybciej, ale czy to za słabi byliśmy, czy to zbyt ospali, dość, że zajęło to ponad ćwierć wieku, a może i dłużej.
* * *
Jednym z trudnych momentów dla mnie w tej opieszałości naszej było odejście Ryszarda Pietrasa. Był jednym z bohaterów naszego z Marią D. filmu o KS-ach pt. „Ci, co przeżyli". Może już nie wiemy dzisiaj, co to byli za ludzie, ci KS-y, a to po prostu ofiary sądów PRL – skazani na karę śmierci, w skrócie: KS. Był jednym z tych, którym zamieniono wyrok na dożywocie, toteż przeżył. Wyszedł po dziesięciu latach więzienia. Pamiętam, jak mi opowiadał, że lubi jeździć po Polsce i zwiedzać jej zakątki. Cały dzień wtedy wędrował, szczęśliwy w tym sam na sam z Polską. Nie miał pieniędzy, więc spał w swoim starym samochodzie, chyba Syrenka... A gdy miejscowi ludzie pytali, czy nie boi się nocować tak na odludziu, sam, gdzieś w naturze, on wtedy tylko się uśmiechał – nie bał się już niczego po tym, co przeszedł, przecież wiedział, że te najgorsze bestie już go nie dosięgną. Opisał ich w swojej książce „Nie po czarnym, nie po białym" – tytuł nawiązywał do wrzasków „klawiszy", którzy tymi słowami popędzali więźniów po korytarzu: nie wolno im było iść po czarnych kaflach, nie wolno im było iść po białych kaflach, tylko że nie było innych!, tylko te czarne i białe. Taka jeszcze jedna mała „pomysłowość" pracowników więzienia, aby zastraszyć, udręczyć...
Kiedy Ryszard nagle zachorował, nikt nie miał dla niego względów. Dyrektorzy szpitala, do których dzwoniłam, politycy, parlamentarzyści, których atakowała Marysia, nie pomogli. Wzięli go do szpitala za późno. Jeszcze dzwonił, że przyjechała po niego karetka, że teraz już będzie pod opieką, ale po operacji chłoniaka trzeba stosować terapię od razu, a tu zamknięto szpital w Nowym Mieście i doczekał się swojej kolejki dopiero po wielu miesiącach. Było już za późno.
Żegnałam go na małym cmentarzyku w Grójcu, tak pięknie położonym na wzgórzu, w zieleni. Powiedziałam wtedy nad grobem, jak wiele wycierpiał dla Polski i jak odszedł w opuszczeniu.