Policja, choć zawsze starała się podkreślać swą apolityczność, nigdy taka nie była. Od 30 lat szefowie policji wykonywali polecenia ministrów spraw wewnętrznych. Gdy władza polityczna nie miała sensownej recepty na rozwiązanie problemów społecznych, liczyła na ostre działania policji.
Tak było za rządu PO–PSL, gdy protestowali górnicy, tak jest teraz, gdy Strajk Kobiet rozlał się po całym kraju.
Różnica polega na tym, że dzisiaj formacja ta znajduje się w głębokim kryzysie, spowodowanym nie tylko nadmiernym obciążeniem w związku z koniecznością ograniczania pandemii.
Obserwując demonstracje na ulicach, widzimy eskalację działań funkcjonariuszy według deklaracji szefa stołecznej policji: „działamy, nie negocjujemy". Za każdym razem policja broni swoich ludzi, nawet wtedy, gdy można podejrzewać, że przekroczyli swoje uprawnienia. Na znamy wyników postępowań kontrolnych prowadzonych przez pion wewnętrzny policji. Nie wiemy zatem, kto został rozliczony za ataki gazem na posłanki, ścieżkę zdrowia zorganizowaną 11 listopada na stacji metra Stadion dla dziennikarzy czy wtargnięcie na teren uczelni i naruszenie autonomii Politechniki Warszawskiej.
Skutki eskalacji odbijają się na spadku dobrych ocen formacji. Z badania przeprowadzonych w listopadzie przez IBRiS dla Interii wynika, że zaufanie do policji deklarowało 44,1 proc. pytanych (spadek o 21,3 pkt proc. w stosunku do sondażu dla „Rzeczpospolitej" z 2017 r.). To najniższe zaufanie do policji od dwóch dekad. Dla porównania – w 2016 r. CBOS podawał, że 65 proc. ankietowanych ufało policji. Najwyższe notowania miała ona w 2008 r. – aż 75 proc.