Oczywiście, komunistyczna propaganda miała różne fazy i momenty. W początkowym okresie, zwłaszcza w latach 1944–1956, przedstawiciele reżimu starali się wmówić społeczeństwu, że AK kolaborowała z Niemcami, zaś jej żołnierze przedstawiani byli nieraz jako bandyci. Nie przypadkiem wówczas prześladowania spotykały przedstawicieli tych środowisk, z najbardziej spektakularną akcję wymierzoną w żołnierzy batalionu „Zośka" na czele. Jednocześnie jednak komuniści zdawali sobie sprawę, że nie sposób powstania całkowicie przemilczeć, a część z nich miała też świadomość, że zbyt prymitywna i niewiarygodna propaganda może przynieść więcej szkody niż pożytku. Stąd po 1956 r. równolegle pojawiła się interpretacja bardziej wysublimowana, która w różnej postaci prezentowana była do 1989 roku. Sformułował ją jeszcze w 1945 roku I sekretarz KC PPR, Władysław Gomułka, który zarysował linię podziału między „bohaterskimi szeregowymi powstańcami" a dowództwem. Temu ostatniemu zarzucił chęć przywrócenia stosunków sprzed wojny, próbę wzniecenia wojny domowej i obalenia PKWN, dążenie do zaostrzenia stosunków polsko-sowieckich, osłabianie jedności alianckiej oraz prowadzenie kampanii propagandowej przeciwko „siłom demokracji". Interpretacja ta pozostawała główną oficjalną linią narracyjną po okresie stalinizmu, choć również po 1956 roku pojawiały się chwile większej lub mniejszej swobody wypowiedzi, łączące się z kolejnymi etapami „odwilży" i „dokręcania śruby". Rola Sowietów i państwowotwórcza strona powstania cały czas wszakże oficjalnie pozostawały tematami tabu.
W tej sytuacji trudno było o swobodę dyskusji w Polsce – z jednej strony cenzura nie dopuszczała głosów, które mogłyby naruszyć podstawy oficjalnej propagandy, z drugiej zaś wszelka krytyka była utrudniona ze względów moralnych. Krytycy narażali się na zarzut „kolaboracji z reżimem" – ponieważ „wszyscy porządni ludzie" nie wierzyli oficjalnej propagandzie, „musieli" być zwolennikami powstania. Oczywiście, jak od każdej reguły, również w tym przypadku znaleźć można wyjątki – jeszcze w październiku 1944 roku w Krakowie Józef Mackiewicz opublikował krytyczną broszurę „Optymizm nie zastąpi nam Polski", później zaś bodaj najbardziej znaną pozostaje krytyka formułowana przez Stefana Kisielewskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że równolegle z propagandą w społeczeństwie żywa była całkowicie odmienna pamięć powstania. Mit wielkiej walki o wolność, niepodległość i demokratyczne nowoczesne państwo po wojnie pozostawał żywy w relacjach rodzinnych, od lat 70. zaś wzmacniany był poprzez publikacje drugiego obiegu.
Do wroga strzelano z brylantów
Najbardziej ożywiona i gorąca debata toczyła się na emigracji, gdzie pozostało wielu żołnierzy, dowódców i polityków, którzy nie mogli wrócić do kraju. Dyskurs ten toczył się na kilku płaszczyznach, od personalnego sporu o przesłanki do podjęcia decyzji o wybuchu, poprzez konflikt o wektory polskiej polityki i dyplomacji w czasie wojny, aż po najbardziej fundamentalny – o polską tradycję i historię widziane poprzez doświadczenie Powstania. Na dwóch pierwszych polach ścierały się racje głównych aktorów tego dramatu przebywających w sierpniu i wrześniu 1944 r. w Warszawie i Londynie, podejmujących strategiczne decyzje. Można zauważyć, że przewagę mieli w tym wypadku krytycy – wywodzący się głównie z londyńskich kręgów decyzyjnych, których nie było w lipcu 1944 roku w stolicy Polski. Krytyka polityczna wywodziła się przede wszystkim z kręgów piłsudczykowskich (jak gen. Kazimierz Sosnkowski, Władysław Pobóg-Malinowski oraz endeckich (m.in. Jędrzej Giertych, Wojciech Wasiutyński oraz Jan Ostoja Matłachowski). Decyzji bronili zaś głównie jej autorzy, którzy na uchodźstwie pozostali – jak gen. Tadeusz Bór-Komorowski i gen. Antoni Chruściel.
Najszersze kręgi zatoczył jednak spór wśród najwybitniejszych intelektualistów, publicystów, literatów i filozofów. To z pewnością środowisko paryskiej „Kultury" (Jerzy Giedroyc, Juliusz Mieroszewski), Stanisława Cata-Mackiewicza, Józefa Łobodowskiego czy Melchiora Wańkowicza, po stronie obrońców natomiast Jana Bielatowicza, ks. Kazimierza Kantaka czy Tymona Terleckiego.
Tu także podstawowy poziom sporu dotyczył samej decyzji o rozpoczęciu walk w Warszawie. Jej przeciwnicy dysponowali potężnym arsenałem argumentów – liczba ofiar, wypędzeni mieszkańcy stolicy oraz zrujnowane miasto – trudno było zaprzeczyć mocy tych argumentów. Co więcej, krytycy podkreślali, że ta gigantyczna ofiara nie przyniosła żadnej korzyści – nie tylko nie uratowano niepodległości, a w dodatku utracony został główny ośrodek intelektualny, kulturalny i polityczny, źródło oporu wobec niemieckiego zniewolenia, tak potrzebne w obliczu zniewolenia sowieckiego. Z największą mocą podkreślano, że stracony został też kwiat młodej inteligencji, owe brylanty, którymi strzelano do wroga.
Obrońcy słuszności decyzji o wybuchu powstania twierdzili, że teza o nieuchronności klęski jest nieuzasadniona. Podkreślali, że plany militarne przygotowano poprawnie, co potwierdzały także oceny dokonywane przez niemieckie dowództwo. Czynnikiem, który zaburzył te kalkulacje, była trudna do przewidzenia i bezsensowna z militarnego punktu widzenia decyzja Związku Sowieckiego o wstrzymaniu ofensywy na kolejnych kilka miesięcy. Według takiej interpretacji podjęte zostało duże ryzyko, jednak konieczne, gdyż jedynym innym rozwiązaniem byłaby całkowita kapitulacja wobec wkraczającej Armii Czerwonej, ergo – zgoda na zniewolenie. Założenia czynione były ponadto na podstawie niepełnych danych, zaś wszelkie oceny post factum nie biorą tego elementu pod uwagę. Najzwięźlej tę linię argumentacji ujął w dwa dni po podpisaniu aktu kapitulacyjnego Aleksander Kamiński: „Walka jest ryzykiem. Stąd też nie zawsze może się kończyć zwycięstwem".