W poniedziałkowe przedpołudnie w jednym z warszawskich kościołów odprawiona została niby zwyczajna msza. W centralnym miejscu stała mała biała urna wielkości puszki do kawy, w której leżało złożone 11-tygodniowe ciało małego człowieka zmarłego na długo przed wyznaczoną datą porodu. Towarzyszyli mu rodzice, rodzeństwo, najbliższa rodzina, którzy wraz ze swoimi dziećmi przybyli, by się z nim pożegnać. Nikt nie śpiewał żałobnych pieśni i nie sprawował pożegnalnych modlitw. Nie było też typowego dla uroczystości żałobnych koloru czarnego czy fioletowego, lecz dominowała biel – symbol życia i niewinności.
Przeszywające wzruszenie co chwilę przerywane było radosnymi okrzykami dzieci, potęgowało wrażenie uczestnictwa w czymś zupełnie niespotykanym.
Cała historia rozegrała się kilka tygodni temu, kiedy lekarze stwierdzili podczas badania USG, że 11-tygodniowa ciąża jest martwa. Następnie był pobyt w szpitalu, operacja i pytanie: co zrobić z malutkim ciałem? Rodzice bez chwili wahania poprosili szpital o wydanie stosownych dokumentów potrzebnych do rejestracji dziecka w urzędzie stanu cywilnego.
Mały obywatel
Następnym krokiem było przeprowadzenie badań genetycznych mających na celu określenie płci dziecka, bez którego nie jest możliwe wydanie przez USC karty martwego urodzenia oraz imienia i nazwiska. Kolejny krok to decyzja o pochówku w rodzinnym grobie.Były łzy, lecz każdy z obecnych miał świadomość czegoś wyjątkowego.
Oto żegnano nie – jak zwykło się mawiać – 11-tygodniowy płód, lecz małego człowieka, który miał imię i nazwisko, rodziców i rodzinę, a w oczach państwa i urzędniczej machiny – datę urodzin i śmierci. Był obywatelem Rzeczypospolitej.