Z samolotów Cathay Pacific giną drobiazgi – od małych kubeczków lodów Haagen-Dazs, poprzez buteleczki szampana aż po… sztućce. Wstępne raporty sugerowały winę personelu pokładowego, ale prezes przewoźnika Rupert Hogg nie jest tego wcale taki pewien. Przynajmniej oficjalnie.
- Poważną sprawą jest to, że kwestia kradzieży wcale nie musi być winą załóg – stwierdził w trakcie rozmowy z BBC Radio 4. – Z samolotów lub w którymś momencie łańcucha dostaw znikają drobiazgi takie jak wino.
Według prezesa przewoźnik jest zdeterminowany do ograniczenia tych strat (co samo w sobie oddaje skalę tych drobnych kradzieży) i przyznał, że ma tu pełne wsparcie związków zawodowych. A wsparcie związkowców wcale nie było takie pewne, bo niektórzy wciąż pamiętają, że w 1993 roku przywódczynię ówczesnego protestu wyrzucono z pracy pod zarzutem kradzieży… orzeszków, butelki wody i magazynu dla pasażerów. Od zarzutu kradzieży udało się jej uwolnić dopiero po 5 latach batalii prawnej i po pozasądowej ugodzie z byłym pracodawcą.
Na razie sześciu pracowników linii jest zagrożonych postępowaniem dyscyplinarnym po tym, jak nie przeszli kontroli na lotnisku w Hong Kongu. Związki zawodowe, które zasadniczo popierają politykę „zero tolerancji” mają tu, jak donosi „South China Morning Post” obiekcje związane ze sposobem przeszukania pracowników i domagają się niezależnych obserwatorów przeszukiwań. W czym nietrudno się dopatrzeć echa sprawy z 1993 roku.
Pracownicy Cathay Pacific byli ostrzeżeni o polityce „zero tolerancji” dla kradzieży. W emailu pracodawca przypomniał im, że mogą brać dla siebie tylko wyznaczone przez przewoźnika rzeczy na własny użytek, a będą karani za zabieranie wszystkich innych, także w przypadku, gdyby sądzili, że zabierane przez nich rzeczy są przeznaczone do wyrzucenia lub się zmarnują.