Skąd pomysł, żeby przypomnieć „A statek płynie” Federico Felliniego właśnie teraz?
Nigdy nie ukrywałem, że Federico Fellini, gdybym miał wybrać jednego ulubionego reżysera, jest właśnie tym najważniejszym. Jednocześnie muszę dodać, że nie myślałem o filmie „A statek płynie” jak o materiale na musical bądź spektakl w teatrze muzycznym. Wymyka się on z kanonu konstrukcji musicalowej z wątkiem miłosnym lub wesołą akcją.
Wątek miłosny mamy prawie jak w „Titanicu”, nie jest najważniejszy, ale odgrywa znaczącą rolę w finale.
Ale nie jest to kręgosłup akcji, trudno wokół niego budować widowisko, a gdy się wojuje z prawidłami musicalu, potrafi się zemścić. Natomiast Konrad Imiela, dyrektor wrocławskiego Capitolu, wie, że Fellini jest moim ulubionym reżyserem i dlatego zaproponował mi realizację spektaklu. W pierwszym momencie zareagowałem entuzjastycznie, ale kiedy wróciłem do filmu po latach pod kątem pisania scenariusza, trochę się przeraziłem, ponieważ akcja jest wysmakowana, lecz powolna.
Są tam elementy pastiszu i parodii, jednak mimo swoich śmiesznostek ludzie opery pokazują też swoją wyjątkowość.
Cała złożoność scenariusza polega również na tym, że jest to opowieść o historii kina, zaś świat opery przywołuje się nie po to, jak w teatrze dramatycznym, żeby się z niej śmiać, bo jest sztuczna i koturnowa. Oczywiście nie unikniemy śmiechu, bo to jest komedia o rywalizacji wielkich artystów, którzy w nobliwy sposób, ale jednak ścigają się o palmę pierwszeństwa. Dla mnie jest to powód, żeby śmiać się z siebie, czyli ze społeczeństwa u szczytu swoich możliwości, niezdającego sobie sprawy, że świat się zmienia nieodwracalnie.
Punkt wyjścia premiery 7 października to pożegnalny rejs operowej divy Edmei i rozsypanie jej prochów na morzu. Ale możemy też mówić o symbolicznym pogrzebie belle époque Europy. W Sarajewie dokonano zamachu, a nieopodal luksusowego wycieczkowca pojawiają się biedni serbscy migranci, co możemy oglądać przez pryzmat „Zielonej granicy” czy dramatów na Morzu Śródziemnym.
Pojawienie się uchodźców to przełomowy moment nie tylko w filmie, lecz także dla nas. Nie chcę zdradzać wszystkich szczegółów, mogę jednak powiedzieć, że ci, którzy wrócą z rejsu, będą żyć w świecie, który zmienił się nie do poznania. Mówiąc metaforycznie, świata pełnego operowego przepychu i arystokratycznej ekskluzywności już więcej nie będzie. My też, walcząc z kolejnymi kryzysami czy falami uchodźców, ciągle próbujemy wrócić do okresu sprzed kilku lat czy dekady, a mój lęk – mam nadzieję, że twórczy – podpowiada mi, że to naprawdę niemożliwe. Marzenie o tym, że demokracja wprowadzi świat na szczęśliwe tory, staje się iluzją. Mam na myśli to, co się dzieje z naszą planetą, ale też zmiany w strukturze społeczeństw. Mam wrażenie, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzi światłych, którzy czytali książki, dla których kultura miała znaczenie, było zdecydowanie więcej niż teraz.