W poprzednim spektaklu „Baron Münchhausen dla dorosłych” zagrał pan artystę, którego ściga mściwy prokurator, teraz reżyseruje pan „Mizantropa”. Jego główny bohater Alcest sądzi, że ma zawsze rację i nie może znieść prawdy na własny temat. Jest między spektaklami łącznik?
Nie sądzę. Teatr powinien zajmować się przede wszystkim człowiekiem oraz jego uwikłaniem w sytuacje, w jakich przyszło mu się samorealizować. Świat się zmienił, bo go zdemolowaliśmy, ale my – wobec naszych potrzeb zmysłowych, duchowych, metafizycznych – jesteśmy tacy sami jak w czasach Moliera czy Szekspira. Oczywiście ci wielcy dramatopisarze wypowiadali się również w konkretnych sprawach, ale właśnie przez pryzmat człowieka i jego stosunku do świata czy Boga.
Czytaj więcej
Nagrodzone ostatnio spektakle „ROHTKO” i „Śmierć Jana Pawła II” pokaże Boska Komedia w Krakowie. Polską czołówkę ocenią zagraniczni jurorzy.
Co konkretnie pana interesuje w „Mizantropie”?
Co może powiedzieć reżyser przed premierą? Tak jak ojciec przed porodem: żeby dziecko było zdrowe, miało rączki i nóżki. Dla mnie ważne w ocenie tego, co robimy w sztuce, są kryteria Witkacego: po co, jak i dla kogo? Na razie interesuje mnie jak. Czyli jakiego języka, jakiej konwencji użyć, żeby widz i krytyk znaleźli coś dla siebie. Ale już sam fakt, że niewielu reżyserów zajmuje się sztukami napisanymi wierszem, był wystarczający. Do tego potrzebne są umiejętności, rzemiosło, fach, słuch. Pytanie brzmi, jak rozmawiać wierszem? Nie recytować, nie deklamować – tylko niepostrzeżenie rozmawiać, żeby widz się nie zorientował. Deklarowałem wielokrotnie swoją miłość do rzemiosła i od czasu do czasu sam siebie sprawdzam. Z wielką radością omijam mielizny, które powiększają się wraz z rozwojem teatru społecznego, teatru online i portali streamingowych. Nie można przecież wrócić do języka, jakim porozumiewaliśmy się z publicznością nawet dziesięć lat temu. Młodzi reżyserzy przepisują Moliera i Szekspira na nowo. Ja nie dopisuję nic.