Roman Kuźniar: Czy rząd da się wpuścić w atomowe maliny?

Niekonsultowany z rządem entuzjazm prezydenta Andrzeja Dudy dla nuklearyzacji Polski, poprzez domaganie się włączenia nas do programu Nuclear Sharing, brzmi dziwnie w kontekście sceptycyzmu prezydenta wobec włączania się Polski w europejski program tarczy antyrakietowej.

Publikacja: 26.04.2024 09:06

To kolejne podejście do tematu nuklearyzacji Polski w ostatnich latach - pisze prof. Roman Kuźniar

To kolejne podejście do tematu nuklearyzacji Polski w ostatnich latach - pisze prof. Roman Kuźniar

Foto: Adobe Stock

Wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy o gotowości przyjęcia na terytorium Polski broni nuklearnej miała prawo zelektryzować naszą opinię publiczną. Choćby dlatego, że zgodnie z konstytucją to nie prezydent, lecz rząd prowadzi politykę obronną. A ze strony rządu nie pojawiały się wcześniej żadne sygnały świadczące o przygotowaniach do takiego kroku. To jest sprawa o największym ciężarze gatunkowym, więc nie obyłoby się zapewne bez nawet nieformalnych konsultacji ze środowiskami eksperckimi, nie mówiąc już o konsultacjach w obrębie głównych sił politycznych w Polsce. A przecież prezydent reprezentuje przeciwny rządowi obóz polityczny i już nieraz dawał dowody swojej do niego niechęci, a nawet zachowań dywersyjnych wobec działań rządu. Zatem tę wypowiedź można byłoby potraktować jako podrzucenie rządowi kukułczego jaja (albo lepiej: gorącego kartofla), aby móc się potem przyglądać, co rząd z tym zrobi i mieć pretekst do złośliwych, nieprzyjaznych komentarzy. Można byłoby, gdyby nie – powtarzam – ciężar gatunkowy sprawy.

Od kiedy trwa dyskusja na temat broni nuklearnej w Polsce?

Zarazem trzeba przypomnieć, że jest to kolejne podejście do tematu nuklearyzacji Polski w ostatnich latach. Może więc forma, w jakiej to się stało, nie jest poważna, ale już sam problem jak najbardziej tak. Dyskusja i różnej kategorii wypowiedzi na ten temat mają od pewnego czasu miejsce na różnych poziomach i w różnych kręgach, także nieformalnych. Za początek tej dyskusji można uznać znaną wypowiedź wiceministra obrony Tomasza Szatkowskiego z grudnia 2015 r. i rezonans, jaki wywołała. Najdalej idące, choć słabiej i rzadziej artykułowane głosy rozważają zbudowanie przez Polskę niewielkiego, lecz samodzielnego odstraszającego potencjału nuklearnego. Propozycje dominujące zakładają włączenie Polski do sojuszniczego, w istocie amerykańskiego programu Nuclear Sharing. Tego również dotyczy zgłoszony ostatnio pomysł prezydenta Dudy. Głosy pośrednie postulują, aby w ramach Nuclear Sharing Polska mogła sama decydować o użyciu broni nuklearnej w razie jakiejś formy agresji ze strony Rosji czy Białorusi.

Dziś jedyną i najlepszą odpowiedzią na pogróżki Moskwy i mniej lub mocniej uprawnione obawy przed jej wrogimi zachowaniami wobec naszej części Europy jest ochrona polskiego nieba. A to trzeba robić z wykorzystaniem narodowych i sojuszniczych (w tym europejskich) środków obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej

Inspiracją dla tych pomysłów jest, po pierwsze, przykład Ukrainy, która się wyzbyła potencjału nuklearnego pozostającego na jej terytorium w spadku po ZSRR. Przecież, powiada się nierzadko, gdyby Ukraina sobie ten potencjał zatrzymała, to Rosja nigdy by na nią nie napadła. Po drugie, jest to niewiara w gwarancje amerykańskie. Stany Zjednoczone, uważają niektórzy, także poważni uczestnicy takich rozmów, w razie zagrożenia bezpośrednim nuklearnym starciem z Rosją, poświęciłyby nas na ołtarzu swego bezpieczeństwa. To są jednak słabo weryfikowalne hipotezy. Dzisiaj ważniejsze jest to, co dzieje się na wschodzie Europy, chodzi zwłaszcza o rosyjskie pogróżki posłużenia się bronią nuklearną w wojnie z Ukrainą.

Czytaj więcej

Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu

Rosyjskie groźby nuklearnego ataku na Ukrainę

Wszystkie te inspiracje i powody przemawiające rzekomo na rzecz militarnej nuklearyzacji Polski są jednak moim zdaniem co najmniej niejasne. Piszę niejasne, ponieważ wojna rosyjsko-ukraińska oraz atomowe pogróżki Kremla wbrew pozorom nie uzasadniają tego postulatu. Przypomnijmy, że Rosja posługuje się nuklearnym argumentem w celach defensywnych lub nieco inaczej – zachowawczych. Zapowiada, że może użyć broni nuklearnej w celach deeskalacyjnych, to znaczy, gdyby ewentualna kontrofensywa Ukrainy otwierała perspektywę odbicia przez nią terenów zajętych przez Rosję w tej wojnie, zwłaszcza Krymu i Donbasu. A na to się nie zanosi. Nawet w Moskwie nie bierze się poważnie głosów ludzi tak skompromitowanych, choć niegdyś niesłusznie na Zachodzie respektowanych, jak Siergiej Karaganow, który jakiś czas temu domagał się, aby dać Zachodowi „nuklearną nauczkę” (za pomoc dla Ukrainy). Tymczasem Rosja nie zapowiada ani nie ma zdolności wypowiedzenia Zachodowi wielkiej wojny, która miałaby polegać na podbiciu jakieś części Europy.

Ponadto trzeba przypomnieć, że celem rozmieszczenia pewnej liczby pocisków nuklearnych na terytorium kilku państw NATO nie było wzmocnienie ich bezpieczeństwa. Wystarczy je wymienić, np. Holandię czy Włochy lub Turcję, aby wiedzieć, że nie cierpią one na jakiś szczególny deficyt bezpieczeństwa, który należałoby kompensować składowaniem na ich terytorium pocisków nuklearnych należących do USA. Zresztą decyzja o ich użyciu i tak należy do Waszyngtonu. Podstawowym celem tego programu jest zwiększenie wiarygodności odstraszania poprzez rozproszenie potencjału odwetowego, ale przy tym ulokowanego po tej stronie Atlantyku. Chodzi o to, aby był on mniej wrażliwy na ewentualne działania zaczepne przeciwnika, w danym przypadku Rosji. Składowanie takich pocisków na terytorium Polski byłoby raczej prezentem dla Rosji, ponieważ znalazłyby się one w bezpośrednim sąsiedztwie Rosji (i Białorusi), czyli byłyby narażone na zniszczenie w ciągu kilkunastu minut. Inne konsekwencje takich uderzeń łatwo sobie wyobrazić.

O czym nie mówią albo zapominają „atomowi realiści”

Atomowy zawrót głowy, który ponownie daje u nas o sobie znać, w podtekście rozciąga się na marzenia o jakiejś nieokreślonej nuklearnej samodzielności Polski. A to na wypadek, gdyby Stany Zjednoczone nie zdecydowały się chronić nas swym atomowym parasolem (nie chcąc ryzykować nuklearnego odwetu Rosji wymierzonego w ich terytorium). Wystarczy zobaczyć dyskusję młodych ludzi w mediach społecznościowych. To szkodliwe mrzonki. Przypomnijmy, że mówimy o Polsce, która do tej pory nie potrafiła zbudować na swoim terytorium ani jednej elektrowni atomowej, bo przecież… mamy węgla na 200 lat. Technologii nuklearnej, tym bardziej gotowej broni, nikt nam nie przekaże. Nie sądzę, aby nasi sojusznicy, z Ameryką włącznie, chcieli temu przyklasnąć, nie mówiąc o jakiejkolwiek formie wsparcia. Z pewnością bylibyśmy od tego radykalnie odwodzeni. Poza wszystkim byłoby to poważnym przejawem braku zaufania do zobowiązań sojuszniczych – natowskich i amerykańskich. Mogłoby zresztą w przyszłości osłabiać determinację USA w odniesieniu do ich parasola nad Polską, skoro Polacy wolą sami odstraszać Rosję… O reakcjach rosyjskich wolę nie wspominać, bo przecież mogłoby to zostać uznane za uleganie szantażowi Moskwy. Nasi „atomowi realiści” nie powinni ich jednak zupełnie ignorować, bo przecież chodzi właśnie o bezpieczeństwo Polski. Ze strategicznego punktu widzenia Polska nie może stać się samodzielnym posiadaczem nuklearnego potencjału odstraszającego z uwagi na niemożność zapewnienia mu zdolności przetrwania pierwszego uderzenia wroga.

Czytaj więcej

Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł

Nie wolno zatem z tego poważnego problemu robić kolejnego CPK, to znaczy pomysłu niepoprzedzonego rzetelnymi analizami, który następnie staje się obiektem marzeń szerszej, niedoinformowanej publiczności. Prezydent powinien się wystrzegać atomowego populizmu i nie ulegać pokusie, aby wspólnie ze swoją partią znowu mówić: myśmy chcieli dobrze, ale zły rząd ignoruje interesy Polski i pragnienia Polaków. Niekonsultowany z rządem entuzjazm prezydenta Dudy dla nuklearyzacji Polski poprzez domaganie się włączenia nas do programu Nuclear Sharing brzmi dziwnie w kontekście jego sceptycyzmu wobec włączania się Polski w europejski program tarczy antyrakietowej. Ów sceptycyzm jest jeszcze głośniej wyrażany przez prominentnych przedstawicieli jego obozu politycznego z byłym ministrem obrony na czele. Trzeba tu przypomnieć z jednej strony lata zaniedbań tego obozu, które sprawiły, że niebo nad Polską jest otwarte, a z drugiej ich reakcję na słynny incydent z rosyjską rakietą, która wylądowała pod Bydgoszczą. Prezydent nie powinien potwierdzać wrażenia, że na bezpieczeństwie zna się tak, jak na praworządności. Dziś jedyną i najlepszą odpowiedzią na pogróżki Moskwy i mniej lub mocniej uprawnione obawy przed jej wrogimi zachowaniami wobec naszej części Europy jest właśnie ochrona polskiego nieba. A to trzeba robić z wykorzystaniem narodowych i sojuszniczych (w tym europejskich) środków obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Oczywiście nie wolno zapominać o innych rodzajach uzbrojenia, pamiętając przy tym, że pośród nich czołg był pierwszą ofiarą wojny między Rosją a Ukrainą… Trzeba mieć nadzieję, że rząd nie da się wpuścić w atomowe maliny, sadzone zapewne nierzadko w zbożnej intencji, których jednak owocem byłby wzrost zagrożeń dla naszego bezpieczeństwa. Myślenie magiczne jest tu nie na miejscu. Wiara, że to właśnie broń nuklearna na terytorium Polski da jej gwarancję bezpieczeństwa, mogłaby osłabić wysiłek nakierowany na budowę środków służących obronie przed realnymi, tradycyjnymi i hybrydowymi zagrożeniami.

A samą Rosję da się dziś powstrzymać na linii Dniepru. Zachód, w tym Polska, dysponuje potencjałem, aby nie tylko nie pozwolić jej tej linii przekroczyć, ale nawet ją nieco odepchnąć, a następnie sprawić, aby trwale przestała być zagrożeniem dla kogokolwiek w Europie.

O autorze
Roman Kuźniar

jest prof. UW, politologiem, w latach 2010–2015 był doradcą prezydenta ds. międzynarodowych

Wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy o gotowości przyjęcia na terytorium Polski broni nuklearnej miała prawo zelektryzować naszą opinię publiczną. Choćby dlatego, że zgodnie z konstytucją to nie prezydent, lecz rząd prowadzi politykę obronną. A ze strony rządu nie pojawiały się wcześniej żadne sygnały świadczące o przygotowaniach do takiego kroku. To jest sprawa o największym ciężarze gatunkowym, więc nie obyłoby się zapewne bez nawet nieformalnych konsultacji ze środowiskami eksperckimi, nie mówiąc już o konsultacjach w obrębie głównych sił politycznych w Polsce. A przecież prezydent reprezentuje przeciwny rządowi obóz polityczny i już nieraz dawał dowody swojej do niego niechęci, a nawet zachowań dywersyjnych wobec działań rządu. Zatem tę wypowiedź można byłoby potraktować jako podrzucenie rządowi kukułczego jaja (albo lepiej: gorącego kartofla), aby móc się potem przyglądać, co rząd z tym zrobi i mieć pretekst do złośliwych, nieprzyjaznych komentarzy. Można byłoby, gdyby nie – powtarzam – ciężar gatunkowy sprawy.

Pozostało 89% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki