Codziennie są czyjeś urodziny. O tych, rzecz jasna, pamiętali najwięksi wyznawcy mistrza – nie tylko spod znaku litery „L” - a nie ma ich wcale mało.
Mimo że dawno już nie istnieje drużyna szóstek piłkarskich z Mokotowa ZWKD – „Zakochani w Kazimierzu Deynie” – to grono jego uczniów w wierze tamtej, romantycznej piłki nie maleje. Wprawdzie uaktywniają się zwykle przy okazji rocznic urodzin lub śmierci piłkarza, kiedy pod jego pomnikiem przy stadionie Legii i na grobie na Powązkach Wojskowych pojawiają się znicze, ale myślą o nim na co dzień.
Czytaj więcej
Polacy grali jak zawsze od kiedy trenerem jest Czesław Michniewicz. Koncentrowali się na obronie i przeszkadzaniu przeciwnikowi. Sami nie skonstruowali ani jednej groźnej akcji. Mogli liczyć jedynie na rzuty wolne i rożne oraz szczęście.
Jest w tej pamięci tęsknota za absolutem. Może wyidealizowana, ale i zrozumiała. Skoro w pięćdziesiątą rocznicę „zwycięskiego remisu” na Wembley Polska remisuje w Warszawie z Mołdawią, to sentymenty i wspomnienia dawnych czasów są uzasadnione i zrozumiałe.
Wśród tych, którzy Deynę pamiętają z boiska, i tych, którzy od ojców tylko słyszeli, że był taki geniusz, panuje powszechne przekonanie: z kimś takim najpierw wbilibyśmy Mołdawianom trzy bramki, a potem bawilibyśmy się piłką, ku uciesze publiczności. A jego następcy to tylko repliki.