To był bardzo niewygodny szpagat. Z jednej strony Biały Dom musiał utrzymywać poprawne relacje z ekipą PiS, bo od wybuchu wojny na wschodzie znaczenie strategiczne Polski bardzo wzrosło. Ale z drugiej strony ekipa w Waszyngtonie, która zainicjowała światową krucjatę na rzecz obrony wolności przed chińską i rosyjską tyranią, z obrzydzeniem patrzyła, jak nad Wisła umacniają się kolejne elementy autorytarnego państwa.
Relacje administracji Joe Bidena z rządem PiS: Gra na dwie bramki
Amerykanie grali więc na dwie bramki. 15 sierpnia posłali myśliwce F-35 na defiladę Wojska Polskiego w Warszawie, która miała w oczywisty sposób umocnić przed wyborami w Polakach przekonanie, że tylko obecny rząd zapewni im bezpieczeństwo. Ale z drugiej strony 17 czerwca można było dostrzec na warszawskiej Paradzie Równości ambasadora Marka Brzezińskiego z wielką flagą Stanów Zjednoczonych.
Czytaj więcej
Reforma Wspólnoty, odbudowa Ukrainy, umocnienie flanki wschodniej NATO: Paryż, Berlin i Bruksela chcą włączyć nowy polski rząd do wąskiego grona krajów, które decydują o przyszłości zjednoczonej Europy.
W czasie samej kampanii wyborczej Amerykanie interweniowali tylko w kluczowych momentach, gdy ich zdaniem demokracja była śmiertelnie zagrożona. Departament Stanu wydał więc stanowcze oświadczenie przeciwko tzw. lex Tusk, ustawie, która w swoich pierwotnych założeniach miała wyeliminować z kampanii lidera opozycji. Ale równocześnie Waszyngton udawał, że nie widzi, jak cała machina propagandowa państwa została uruchomiona w służbie PiS.
Delikatną równowagę obaliła nagła zmiana polityki rządu wobec Ukrainy. Niespodziewana krytyka Kijowa przez Mateusza Morawieckiego czy Jarosława Kaczyńskiego nastąpiła w chwili, gdy w Kongresie republikanie zaczęli sprzeciwiać się wsparciu dla Ukraińców. W szeregach partii Donalda Trumpa można było usłyszeć, że skoro nawet Polacy atakują Wołodymyra Zełenskiego, to zaniechanie pomocy dla Ukraińców jest całkiem uzasadnione. To przeraziło ekipę Bidena.