Belgijską prasę obiegło kilka tygodni temu makabryczne zdjęcie. Widać na nim siedzącego na krześle młodego mężczyznę z rękami związanymi na plecach, bez oznak życia. Na ciele wiele ran, ale najgorszy jest napis „theft” (kradzież) wycięty nożem na klatce piersiowej. Ze świeżej rany wciąż cieknie krew.
Gabriel C. próbował przekonać dostawców z Kolumbii, że wielki transport kokainy, który od nich odebrał, został przejęty przez celników. Pokazał nawet stemple policji na paczkach białego proszku. Uwierzono mu. Ale po kilku dniach na rynku pojawił się „towar” z logo rzekomo przejętej kokainy. Od tego czasy trwa pościg za Gabrielem C., który najwyraźniej próbował upozorować własną śmierć. Ale i tym razem mu się nie udało: specjaliści od kryminalistyki wskazują, że ciało Gabriela jest zbyt różowe jak na nieboszczyka, a rany zbyt „czyste”. Dlatego na zlecenie poszkodowanych Kolumbijczyków do akcji przystąpili płatni zabójcy. Nie mogąc na razie schwytać głównego winnego, podłożyli granat pod dom jego rodziców, zabili także teścia. Sami też padli ofiarą strzelaniny.
Przeczytaj też: Czy Belgia jest jeszcze demokracją?
Niektóre dzielnice Antwerpii, jak Borgerhout, coraz bardziej przypominają Chicago lat dwudziestych ubiegłego wieku, bo położony zaledwie 20 minut autostradą od Brukseli port, największy w Europie po Rotterdamie, stał się głównym miejscem przeładunku narkotyków do Unii. Tu nikt nie słyszał o acquis (prawie unijnym), obowiązują raczej zasady bliskie Al Capone.
Belgijska policja właśnie podała, że w 2019 r. przejęto w porcie 61 ton kokainy, dwukrotnie więcej niż pięć lat temu. Jej wartość to 3 mld euro.