– Tak jak weszliśmy do Karabachu, tak jak uczyniliśmy to w Libii, to samo możemy zrobić z nimi. Nie ma niczego, czego nie bylibyśmy w stanie dokonać – te słowa Recepa Erdogana wypowiedziane na zgromadzeniu partyjnym rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) nad Morzem Czarnym znalazły się na czołówkach światowych serwisów informacyjnych.
Z nimi – to znaczy z Izraelem, o czym mówił prezydent wcześniej, zapowiadając, że Turcja musi być silna, „aby Izrael nie mógł robić tych rzeczy Palestyńczykom”.
Erdogan próbuje przelicytować opozycyjne środowiska islamskie w wyrażaniu poparcia dla Palestyńczyków
Takich słów nikt się nie spodziewał, tym bardziej w chwili, gdy Izrael przygotowuje się do ataku na libański Hezbollah, co grozi wielką wojną w regionie Bliskiego Wschodu. Turcja to w końcu druga potęga militarna NATO i samodzielna decyzja o wojnie z Izraelem jest po prostu niewyobrażalna. To nie Górski Karabach, gdzie Turcja wspomagała militarnie Azerbejdżan, czy Libia, gdzie tureckie oddziały walczą po stronie rządu uznanego przez społeczność międzynarodową.
Czytaj więcej
Niedzielne wybory komunalne były praktycznym testem dla rządzącego żelazną ręką prezydenta. Wypadł on dla niego gorzej, niż ktokolwiek się spodziewał.
– Wypowiedź prezydenta nie oznaczała, iż Turcja przygotowuje się do wypowiedzenia wojny Izraelowi. Chodziło raczej o retoryczne przelicytowanie opozycji ze środowisk islamskich w jej deklaracjach wsparcia walki Palestyńczyków z Izraelem –mówi „Rzeczpospolitej” prof. Ilter Turan, emerytowany politolog z Uniwersytetu Bilgi w Stambule.