Polska jest chyba jedynym krajem na świecie, w którym komentatorzy nie analizują frekwencji wyborczej, lecz permanentnie apelują o jej podwyższenie oraz zawstydzają obywateli tym, że nie spełniają ich wysokich wymagań. O ile w państwach zachodnich naukowcy i publicyści skupiają się na wytłumaczeniu wysokiego lub niskiego udziału poszczególnych grup elektoratu w akcie wyborczym, o tyle u nas młotkują biednych ludzi za zbyt małą aktywność i ubolewają nad nią. W moim przekonaniu jest to objaw klasizmu – elity intelektualne i statusowe wyrażają w ten sposób swoją pogardę i okazują wyższość wobec tych, których muszą edukować i mówić im, co należy robić. Najgorsze chyba jest to, że nasz komentariat nie zdaje sobie z tego sprawy i jest przekonany, iż jedynie walczy o wzmocnienie społeczeństwa obywatelskiego oraz podwyższenie standardów życia społecznego.
Nie ma obowiązku chodzenia na wybory
Kłamstwo i manipulacja zaczynają się już na poziomie języka. W każdym studiu telewizyjnym czy radiowym, w każdej opinii wypowiadanej przez elity medialne, słyszymy o „obowiązku obywatelskim”, jakim – rzekomo – jest akt głosowania. To oczywista nieprawda. Owszem, są państwa, na przykład Belgia, w których rzeczywiście pójście do lokalu wyborczego jest obowiązkowe, ale u nas to tylko prawo. Aż prawo, ale jednak tylko prawo. Na pewno nie obowiązek. Dlaczego więc nasi komentatorzy świadomie w tej materii kłamią?
Co gorsza, poprzez przyjęcie na siebie rolę „zawstydzaczy”, rodzimi publicyści i naukowcy zdradzają swoją rolę, do której są powołani. Powinni oni być arbitrami debaty publicznej, ale zamiast tego działają na rzecz polityków i partii, bo bez względu na to, jak się oni i one zachowują, nasi komentatorzy za każdym razem nawołują do masowego udziału w wyborach. W ostatniej kampanii było to szczególnie widoczne – elekcja do Parlamentu Europejskiego miała znikome, by nie powiedzieć żadne, znaczenie dla zwykłego Kowalskiego (o czym pisałem na łamach „Rzeczpospolitej”), ale politycy używali największych kwantyfikatorów, najbardziej brutalnych słów, najsilniejszych emocji. Co w tej sytuacji robili polscy komentatorzy? Czy dekodowali ten fałsz? Czy wskazywali na nieadekwatność haseł i słów? Czy temperowali rozgrzanych polityków? Nie, większość z nich apelowała do wyborców o jak najbardziej masowy udział w elekcji 9 czerwca.
Czytaj więcej
Jak premier Donald Tusk może wykorzystać swój sukces w wyborach do Parlamentu Europejskiego?
Frekwencja jako miernik społeczeństwa obywatelskiego
Jest to o tyle ambarasujące, że frekwencja wyborcza nie jest wyznacznikiem poziomu rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Zajmuję się jego opisem od dwóch dekad i na palcach jednej ręki mógłbym wskazać poważnych badaczy, którzy myślą inaczej. W debacie naukowej o społeczeństwie obywatelskim przeważają głosy, że mierzy się go za pomocą innych fenomenów. Najczęściej wskazuje się tak zwaną „sztukę asocjacjonizmu”, czyli liczbę organizacji pozarządowych lub, do czego ja się skłaniam, liczbę osób zaangażowanych w „trzeci sektor”. Inni badacze skupiają swoją uwagę na czytelnictwie gazet społeczno-politycznych, reakcjach urzędów państwowych na obywatelskie interwencje, procencie wyborców stosujących głosowanie preferencyjne itp. O frekwencji jako mierniku społeczeństwa obywatelskiego pisze się rzadko, jeśli w ogóle.