– Jestem zszokowany – mówi Wojciech Borowik, były działacz opozycji w PRL, a obecnie prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa. W ten sposób komentuje stanowisko, które rząd przygotował do nowelizacji ustawy o działaczach opozycji antykomunistycznej. Autorem projektu są senatorowie. Miał poprawić ustawę z 2015 r., która praktycznie nie działa.
Jej uchwaleniu w 2015 r. towarzyszyły duże emocje. Miała pomóc osobom, które walczyły o wolną Polskę, a obecnie często żyją w nędzy. Projekt przygotował Senat. Zakładał, że opozycjoniści, spełniający kryteria dochodowe, dostawaliby świadczenie w wysokości najniższej emerytury, czyli około 830 zł.
Te założenia okazały się nie do przyjęcia dla rządu PO–PSL. Podczas prac w Sejmie świadczenie zmalało do 400 zł, za to znacznie wzrosły progi dochodowe. Powód? Niepokój rządu budziły badania z CBOS, z których wynikało, że w podziemnej opozycji mogło działać nawet 800 tys. Polaków. – Wiceminister pracy wyliczał, że wydatki budżetowe mogłyby wynieść od 4 do 7 mld zł rocznie – relacjonował „Rzeczpospolitej" poseł PO Sławomir Piechota, który zajmował się projektem.
Jednak w efekcie zmian wprowadzonych w Sejmie ustawa okazała się niemal martwa. Do czerwca 2016 r. na świadczenia dla byłych działaczy opozycji wydano 597 tys. zł, a na jednorazową pomoc, którą również przewidziała ustawa, 782 tys. zł. To tylko 2,8 proc. rezerwy na ten cel.
Dlatego po objęciu władzy przez PiS senatorowie przygotowali nowelizację ustawy. – Głównym celem było to, żeby ustawa nie miała już charakteru zasiłkowego, ale godnościowy – mówi Borowik.