Lewica pójdzie do wyborów samorządowych w dwóch głównych blokach: jeden utworzy SLD z sojusznikami, a drugi partia Razem m.in. z Zielonymi. Na poziomie lokalnym, paradoksalnie, podział na dwa obozy może doprowadzić do zwiększenia liczby głosów oddanych ogólnie na ugrupowania lewicowe. Elektoraty obu partii raczej się bowiem nie pokrywają – ani politycznie, ani pokoleniowo.
SLD złapało ostatnio jeśli nie drugi oddech, to na pewno małą stabilizację. Skończyły się odejścia z partii, wyciszono wewnętrzne konflikty.
A działacze narzucili sobie sami dyscyplinę w myśl zasady wprowadzonej przez Włodzimierza Czarzastego: żeby myśleć o kandydowaniu do Sejmu czy do Parlamentu Europejskiego, najpierw trzeba się sprawdzić w wyborach samorządowych. – To im wszystkim dobrze zrobiło – mówi „Rzeczpospolitej” jeden z polityków Sojuszu. – Zamiast zajmować się walkami wewnętrznymi, myślą o własnym kandydowaniu.
Punktowo więcej
Sojusz regularnie zbiera w sondażach poparcie na poziomie 6–8 procent, co oznacza nie tylko to, że dostałby się do Sejmu, ale także i to, że punktowo, tam gdzie sympatie lewicowe są silniejsze, może liczyć na dwucyfrowe wyniki w wyborach samorządowych. Tym bardziej że rządzące Prawo i Sprawiedliwość robi bardzo wiele, by zmobilizować tradycyjny elektorat SLD. – Jako eurodeputowany obserwuję w moim okręgu aktywizację wyborców SLD – mówi nam Janusz Zemke, były wiceminister obrony. – Więcej ludzi przychodzi na zebrania, niepokoją się zmianami nazw ulic wynikającymi z tzw. dekomunizacji i perspektywą obcinania emerytur byłym funkcjonariuszom. Obawiają się tego także wojskowi, mimo że obiecywano, że ich świadczeń nie będzie się ruszać – dodaje.
W efekcie kreowania takich obaw przez PiS, SLD może raczej spokojnie liczyć na utrzymanie się na politycznej powierzchni. Jeszcze w lipcu Rada Krajowa Sojuszu podjęła decyzję o tym, że do sejmików, tam, gdzie będą zawarte koalicje, wystąpi pod nazwą „SLD-Lewica razem”.