Adam Strzembosz: Byłem naiwny. Powinienem spisać umowę z Jarosławem Kaczyńskim

Gdy w 1989 r. przyszedłem do ministerstwa, wielu pracowników miało nadzieję na zmiany. Niektórzy zrezygnowali z przejścia na emeryturę, żeby zostać i coś zrobić. Tymczasem ani jeden łobuz nie został z resortu usunięty. Nie mogłem tego tolerować, dlatego złożyłem prośbę o odwołanie - mówi w rozmowie z Elizą Olczyk prof. Adam Strzembosz, były I Prezes Sądu Najwyższego i wiceminister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

Aktualizacja: 17.03.2018 19:13 Publikacja: 16.03.2018 00:01

1998 rok: minister sprawiedliwości Hanna Suchocka, prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz i prezes SN pr

1998 rok: minister sprawiedliwości Hanna Suchocka, prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz i prezes SN prof. Adam Strzembosz

Foto: Fotorzepa/ Jakub Ostałowski

Plus Minus: Był pan jednym z ekspertów Solidarności podczas obrad Okrągłego Stołu. Jak to się stało, że zaangażował się pan w działalność opozycyjną w czasach PRL?

Prof. Adam Strzembosz: W 1980 roku pracowałem w Instytucie Badania Prawa Sądowego przy Ministrze Sprawiedliwości. W kwietniu odbywały się wybory do rady zakładowej w ministerstwie i podległych mu instytucjach. Zmuszono mnie wtedy do wzięcia udziału w dyskusji. Wygłosiłem ostrą krytykę ówczesnej sytuacji społecznej. Moje wystąpienie zostało przyjęte w śmiertelnej ciszy i uczyniło mnie osobą publiczną. Gdy wybuchła Solidarność, zostałem przewodniczącym zakładowej organizacji, brałem udział w zjeździe Solidarności w Hali Oliwii, zostałem wybrany do Krajowej Komisji Rewizyjnej, a parę miesięcy później byłem w pierwszej czwórce sędziów odwołanych ze stanowiska przez Radę Państwa. Było to 19 grudnia. Wyrzucono mnie też z Instytutu.

Został pan bez pracy?

Na krótko. Już wcześniej KUL zaproponował mi objęcie katedry w nowej sekcji prawa świeckiego.

Tak więc od marca 1982 roku miałem już pracę, a moje zaangażowanie w Solidarność nie zostało zapomniane. 2 września 1988 roku pojechałem do Milanówka na imieniny mojej ukochanej niani Stefanii, ale jej nie zastałem. Dlatego postanowiłem wybrać się na spotkanie, które odbywało się w tym samym dniu, a na którym nie planowałem się pojawić. Myślałem, że chodzi o Klub Inteligencji Katolickiej. Tymczasem trafiłem na zebranie Solidarności. Był tam Andrzej Stelmachowski, Andrzej Wielowieyski, Adam Michnik i grupa prawników. Okazało się, że Jan Olszewski zgłosił moją kandydaturę na współprzewodniczącego podstolika ds. prawa i sądów.

Wtedy dowiedział się pan o projektowanych rozmowach władzy z opozycją?

Tak i wydawało mi się, że uczestnictwo w rozmowach Okrągłego Stołu to rozsądna propozycja. Solidarność była sparaliżowana, degradacja społeczeństwa postępowała, a rozkład władzy ludowej był skrzętnie ukrywany. W moim zespole znaleźli się m.in. Jan Olszewski, Jarosław Kaczyński, Zbyszek Bujak, Zbigniew Romaszewski i kilka innych osób. Później dołączyli do nas: Andrzej Zoll, Jerzy Jasiński, mój serdeczny przyjaciel i Lech Falandysz.

Co było dla waszego podstolika najważniejsze w tych rozmowach?

Niezawisłość sądów oraz zmiana prawa karnego. To wtedy m.in. wywalczyliśmy powołanie Krajowej Rady Sądownictwa jako organu gwarantującego niezależny wybór i awanse sędziów, a więc niezawisłość sędziowską. Strona rządowa chciała mówić o wszystkim, żeby późniejsza uzgodnienia były na tyle ogólne, iż do niczego by nie zobowiązały. Ale się na to nie zgodziliśmy.

Dlaczego nie startował pan w wyborach 4 czerwca? Jako uczestnik okrągłego stołu był pan naturalnym kandydatem „Solidarności".

Tak. Bronisław Geremek zaproponował mi kandydowanie na senatora. Odmówiłem. Nie podobało mi się, że Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie wyłonił całą reprezentację opozycji do parlamentu. Uważałem, że tak być nie powinno, bo opozycja była szersza, obejmowała jeszcze inne środowiska np. KPN. To się nie spotkało z aprobatą.

Ale do rządu Tadeusza Mazowieckiego pan wszedł.

Tak. Tadeusz Mazowiecki zaprosił mnie na rozmowę i szczerze powiedział, że Komitet Obywatelski domaga się, bym został ministrem sprawiedliwości, bo mam program i wiem, co należy zrobić. Ale żeby powstała koalicja Solidarność-ZSL-SD musimy dogadać się z Aleksandrem Bentkowskim, szefem klubu poselskiego ludowców. Tymczasem on postawił sprawę jasno: albo zostanie ministrem sprawiedliwości albo nie będzie koalicji. Dlatego premier prosił mnie, żebym przyjął stanowisko pierwszego zastępcy, bo dzięki temu koalicja będzie mogła powstać. Miałem wątpliwości, ale poszedłem poradzić się Wiesława Chrzanowskiego, którego ogromnie ceniłem. Usłyszałem od niego: „ten eksperyment prawdopodobnie się nie powiedzie ale gdyby się powiódł, to nigdy nie przestaniesz żałować, że nie wziąłeś w nim udziału". Pomyślałem, że faktycznie coś w tym jest, i zgodziłem się zostać wiceministrem. Szybko przekonałem się o patologicznych sytuacjach w resorcie.

Na przykład jakich?

Dowiedziałem się, że byli urzędnicy, np. dyrektor kadr, którzy w przeszłości po ministerstwie chodzili z oficerami bezpieczeństwa i prześladowali sędziów czy adwokatów. Wytypowałem takich urzędników raptem siedmiu i zwróciłem się do ministra Bentkowskiego o ich usunięcie z resortu. Pan Bentkowski bardzo się na to skrzywił. Poszedłem więc do premiera z tym samym postulatem. Powiedziałem, że moje warunki są bardzo umiarkowane, ale muszą być spełnione, bo jeżeli nie, to po prostu odejdę. Pan premier z nieznanych mi powodów nie palił się do mojego pomysłu.

Ale przecież nie odszedł pan tak od razu?

Nie. Nadzorowałem komisję ustawodawczą, która przygotowywała ustawodawstwo karne, a oprócz tego reformę sądownictwa, i nie chciałem tego porzucać. Przewodniczącym komisji ustawodawczej był Kazimierz Buchała, przedstawiciel dawnego porządku, ale tak bardzo chciał zostać autorem reformy prawa karnego, że godził się na wszystkie nasze postulaty, nawet na karalność aborcji. A więc tu wszystko szło dobrze. Natomiast z reformą sądownictwa był taki problem, że co prawda wszelkie zmiany ustawodawcze zostały przez Sejm uchwalone, ale potem trzeba je było wdrożyć. Tymczasem na prowincji pod względem psychologicznym niewiele się zmieniło.

Co pan ma na myśli?

Przykładowo na podstawie nowych przepisów zgromadzenie ogólne sędziów wskazywało ministrowi sprawiedliwości dwóch kandydatów na prezesa sądu wojewódzkiego. Tymczasem w Suwałkach na nowego prezesa sądu wojewódzkiego zaproponowano dotychczasowego prezesa i pierwszego sekretarza tamtejszej organizacji PZPR. We Włocławku zgłoszono dotychczasowego prezesa, który już za osiem miesięcy miał przejść w stan spoczynku i znowu pierwszego sekretarza. Jeździłem na te zgromadzenia, bo nie miałem kogo wysłać, a ktoś musiał przekonywać zastraszonych sędziów, że już mogą być niezawiśli.

Wtedy też skrócono kadencję wszystkich sędziów Sądu Najwyższego.

Tak. „Starzy" sędziowie Sądu Najwyższego w większości odeszli w niebyt, a weszli do niego zupełnie nowi ludzie, m.in. ja. W nowym Sądzie Najwyższym, który na początku liczył 37 osób, z samej Solidarności warszawskiej było 8 sędziów. Prócz tego byli sędziowie z Solidarności z innych regionów. Z dawnego składu zostało w nim kilku cywilistów. Dlatego pusty śmiech mnie ogarnia, gdy słyszę, że w Sądzie Najwyższym są skamieliny stanu wojennego.

Ale toczyła się wówczas debata o tym, co zrobić z sędziami stanu wojennego?

W stanie wojennym orzekali też bohaterowie. Na mój wniosek dziesięciu sędziów z tamtego okresu zostało uhonorowanych wysokimi odznaczeniami. Grupa sędziów Solidarności na samym początku stanu wojennego udała się do arcybiskupa Bronisław Dąbrowskiego, sekretarza Episkopatu, prosząc o opinię, czy mają odejść z sądów. Abp Dąbrowski powiedział, że absolutnie mają pozostać tak długo, jak pozwoli im na to sumienie. Ale bywali i sędziowie partyjni, którzy zachowali się przyzwoicie. Np. przewodnicząca I instancji karnej w sądzie wojewódzkim tak układała trzyosobowe składy sędziowskie na procesy opozycji, żeby dwóch sędziów było porządnych i jedna ciotka rewolucji, bo bez tego by się nie obyło. Na mój wniosek została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Jednostkowy przypadek jeszcze o niczym nie świadczy.

To nie był jednostkowy przypadek. Kolejny przykład – prezesem sądu wojewódzkiego był Józef Wieczorek, który bronił sędziów jak lew, a był członkiem PZPR. Gdy sędzia Maria Minkiewicz uchyliła areszt sekretarki Zbigniewa Romaszewskiego, który w kapciach uciekł przed aresztowaniem, ale ją złapano, zrobiła się z tego straszliwa afera. Sędzia Wieczorek został wezwany do WRON, gdzie zrobiono mu awanturę o tę sekretarkę. Na co on spokojnie spytał: a kto to jest Romaszewski? I zażądał listy osób, których nie można wypuszczać z aresztu. Władza musiała wyrzucić go ze stanowiska. Na jego miejsce wszedł Romuald Soroko, bardzo ciemna postać.

Chce pan powiedzieć, że sytuacja nie była taka oczywista, jak się dziś wydaje?

Dokładnie. Szlag mnie trafia, gdy słyszę takie uproszczenia o sędziach. Józef Wieczorek był wysoce moralnym człowiekiem, choć należał do PZPR. Natomiast wspomniany Romuald Soroko był w rządzie Mazowieckiego dyrektorem generalnym w Ministerstwie Sprawiedliwości i szefem zarządu więziennictwa, czyli ważną osobą. Któregoś dnia zadzwonił do mnie minister Bentkowski i mówi: „Panie profesorze jest bardzo niemiła sprawa". Okazało się, że dostał anonim, a drugi taki poszedł do „Gazety Wyborczej", iż w naszym resorcie pali się akta z więziennictwa za zezwoleniem ministerstwa. A było to w czasie awantury o palenie akt MSW przez Czesława Kiszczaka i jego kolegów.

Bentkowski o tym nie wiedział?

Nie. Okazało się że to Romuald Soroko wysłał pismo do wszystkich naczelników więzień z poleceniem, które dokumenty należy zniszczyć i z nakazem zniszczenia tego polecenia. Bentkowski pytał mnie, co z tym zrobić. Odpowiedziałem: „Panie ministrze sam pan mówił, że gdyby coś podobnego wydarzyło się w naszym resorcie, to wezwałby pan prokuraturę". On nic na to nie odpowiedział, ale prokuratury nie wezwał. Po paru tygodniach Soroko odszedł z resortu i jeszcze mu podziękowano za pracę. Dopiero później wszczęto wobec niego postępowanie dyscyplinarne. Byłem już wtedy w Sądzie Najwyższym i zainteresowałem się, jak ta sprawa przebiega. Okazało się, że przez osiem miesięcy nawet go nie przesłuchano.

Pan podobno był przeciwny weryfikacji sędziów, bo uważał pan, że środowisko samo się oczyści. Tak było?

Postulat weryfikacji sędziów pojawił się, gdy byłem w ministerstwie. I wtedy powstał problem, kto miałby dokonać tej weryfikacji? Z ministerstwa nikt. Przecież ten dyrektor kadr związany z bezpieką raczej się nie nadawał. Wiceministrowie z poprzedniego układu rządzącego też nie. Pojawił się pomysł, żeby adwokaci zasiedli w komisji weryfikującej sędziów, ale nie chcieli. No to kto miał to zrobić? Prokuratorzy, jakaś komisja cywilna? To jeszcze gorsze pomysły. Dlatego uważałem, że jest tylko jedna droga oczyszczenia środowiska – uchylenie przedawnienia występków dyscyplinarnych i w drodze sądowej odsunięcie skompromitowanych sędziów od zawodu.

Doszło do takiej weryfikacji?

Na moją prośbę Krzysztof Kauba napisał projekt ustawy w tej sprawie, a Hanna Suchocka, która wówczas była ministrem sprawiedliwości, gorąco go poparła i przeprowadziła w Sejmie. Te przepisy miały obowiązywać do 2002 roku, bo chodziło o to, żeby weryfikacja sędziów nie trwała zbyt długo. Niestety, popełniliśmy dwa błędy – po pierwsze, jedyną karą, jaką przewidzieliśmy, było usunięcie z zawodu. Po drugie, sprawy trafiały do sądu dyscyplinarnego pojedynczo, a więc nie można było uchwycić całości orzecznictwa danego sędziego w stanie wojennym. A że zwykle ci sędziowie orzekali karę bliską dolnej granicy, to trudno było ich za to usuwać z zawodu. Na dodatek minister Suchocka, która była bardzo zaangażowana w weryfikację sędziów, odeszła z resortu i ministrem został Lech Kaczyński.

On nie chciał weryfikacji?

Na początku nie chciał się ze mną w ogóle spotkać. Jeden z dziennikarzy powiedział mi: Lech Kaczyński uważa, że pan tak bardzo skrzywdził jego brata, iż nie chce się z panem widzieć.

Chodziło o to, że nie wyszła wam współpraca, gdy kandydował pan na urząd prezydenta?

Tak. Okropnie się zdenerwowałem, dodzwoniłem się do kogoś z otoczenia ministra i zapowiedziałem, że w „Rzeczpospolitej" ukaże się artykuł, jak to pan Kaczyński nie chce walczyć z komunistycznymi sędziami. Wtedy mnie przyjął. Tłumaczył, że nie występuje w sprawach dyscyplinarnych, bo nie ma materiałów, a na dodatek skuteczność tych działań jest mała. Powiedział coś takiego: „Zobowiązałem trzy panie w ministerstwie, żeby szukały spraw, ale one nie mają serca do tej roboty". Ręce mi opadły, ale mówię: „Nie ma pan materiałów, to ja panu dostarczę". Miałem masę wycinków z prasy, z akt, zrobiłem z tego paczkę i wysłałem do ministerstwa. No, ale trzy tygodnie później Lech Kaczyński nie był już ministrem.

A dlaczego koniec końców odszedł pan z rządu Mazowieckiego?

Najważniejsza była sprawa tych siedmiu urzędników, których – jak się okazało – nie dało się odwołać. Gdy przyszedłem do ministerstwa, wielu pracowników miało nadzieję na zmiany. Niektórzy zrezygnowali z przejścia na emeryturę, żeby zostać i coś zrobić. Tymczasem ani jeden łobuz nie został z resortu usunięty. Nie mogłem tego tolerować, dlatego złożyłem prośbę o odwołanie i udzieliłem wywiadu redaktor Wandzie Falkowskiej, w którym otwarcie powiedziałem, dlaczego odchodzę z ministerstwa. Pamiętam, że tego dnia, kiedy ukazał się wywiad, jechaliśmy z ministerstwa autokarem na konferencję pod Warszawę. Wchodzę do autobusu i nagle zapada śmiertelna cisza. Patrzę, a prawie wszyscy mają w ręku gazetę z moim wywiadem. Tego dnia zadzwonił do mnie minister Bentkowski. Był zaskoczony, że upubliczniłem przyczyny swojej dymisji. Odpowiedziałem: trudno proszę pana, dłużej tego nie mogę tolerować.

A co na to premier Mazowiecki?

On też nie był zadowolony z nagłośnienia sprawy. Ale upłynęło parę tygodni i zaprosił mnie na rozmowę. Zaproponował, żebym został I prezesem nowego Sądu Najwyższego. Ja na to: „Panie premierze, taki wniosek do Sejmu składa prezydent. Trudno sobie wyobrazić, żeby Wojciech Jaruzelski chciał wskazać właśnie mnie". Na to Mazowiecki odparł: „Biorę to na siebie". I faktycznie po jakimś czasie spotkałem się z prezydentem Jaruzelskim i zostałem zaaprobowany.

Co pan uważa za swoje największe osiągnięcie z tamtych czasów?

Jestem dumny z dwóch spraw. Po pierwsze, pomogłem wprowadzić instytucję separacji do prawa rodzinnego. Lewica bardzo się przeciwko temu burzyła i za czasów rządów SLD projekt został obalony, ale gdy doszła do władzy AWS, to go uchwalono. Druga sprawa to rewizja nadzwyczajna wyroków politycznych z czasów PRL. Osobiście byłem za tym, żeby wszystkie wyroki polityczne do 1989 roku z mocy prawa stały się nieważne. Ale napotkałem opór ludzi, którzy uważali, że po 1956 roku nie było w Polsce tak źle. Dlatego przeforsowaliśmy ustawę o unieważnieniu wyroków zapadłych przed 1956 rokiem. A mój pomysł na rewizję nadzwyczajną pozwolił na uniewinnienie także tych osób, w których sprawach nie było uchybień natury merytorycznej i formalnej. W sumie uniewinniliśmy kilka tysięcy osób.

Czyli był opór przeciwko rewizji politycznych wyroków z PRL?

To nie był opór tylko trzymanie się ściśle litery prawa. Pytałem jednego z karnistów, co można zrobić w takiej sytuacji, kiedy wyrok był ewidentnie polityczny, ale zapadał zgodnie z PRL-owskim prawem. Odpowiedział, że można się oprzeć na teorii błądzącego sumienia. Ale według mnie człowiek, który działał w opozycji, nie miał błądzącego sumienia.

Co pana podkusiło, żeby kandydować na prezydenta Polski w 1995 roku. Był pan I prezesem Sądu Najwyższego. Czy jedno z drugim nie kolidowało?

Od strony formalnej nie. Sędziowie mogli być posłami i senatorami. Mimo to na czas kampanii zawiesiłem swoją funkcję w Sądzie Najwyższym. A zgodziłem się na start w wyborach prezydenckich za namową Jarosława Kaczyńskiego, który przez kilka tygodni przekonywał mnie do tego pomysłu. Zorganizował mi też wsparcie kilku innych partii prawicowych.

Co pana do tego skłoniło?

Przekonano mnie, że moje kandydowanie jest bardzo ważne, bo grozi nam prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego. A gdy kardynał Józef Glemp powiedział, że Episkopat wystąpi przeciwko Lechowi Wałęsie, to nie widziałem żadnych przeszkód. Z kolei odwodził mnie od tego pomysłu Tadeusz Mazowiecki, który twierdził, że Unia Wolności wystawi w wyborach prezydenckich Hannę Suchocką, a ponieważ mamy podobne poglądy, to nie ma sensu żebyśmy ze sobą walczyli. Powiedziałem mu, że według mnie kandydatem Unii będzie Jacek Kuroń, i się nie pomyliłem.

Wierzył pan w możliwość wygranej?

Sądziłem, że głównych kandydatów będzie trzech – Kwaśniewski, Kuroń, o bardziej lewicowych poglądach, i ja, z prawicy. Liczyłem, że jeżeli wejdę do drugiej tury z Kwaśniewskim, bo tego, że on dojdzie do drugiej tury byliśmy pewni, dostanę poparcie całego elektoratu solidarnościowego i wygram.

A jednak zrezygnował pan z kandydowania w środku kampanii wyborczej.

Wykazałem się wielką naiwnością. Powinienem kazać spisać protokół z naszych uzgodnień, określić moją rolę oraz kompetencje i kazać im podpisać. Nie zrobiłem tego, a później się okazało, że w przekonaniu Jarosława Kaczyńskiego nie miałem szans na wygraną. Miałem po prostu odegrać rolę lokomotywy w rozwoju jego partii. Najpierw chciał zagarnąć wszystkie istotne funkcje dla Porozumienia Centrum. Zgodziłem się, żeby Jan Szyszko z PC został szefem mojego sztabu wyborczego. Ale uważałem, że druga ważna funkcja, czyli pełnomocnika ds. komitetów poparcia powinna przypaść innej partii. Pan Kaczyński uważał, że powinien dostać wszystko. Później się okazało, że nie mogę dostać adresów lokalnych komitetów, bo PC uważało je za swoje. A przecież to były komitety poparcia Adama Strzembosza na prezydenta.

I z powodu tych komitetów żeście się rozeszli?

Tych konfliktów było więcej i koniec końców PC wycofało się z poparcia mojej osoby. A gdy w kampanii sytuacja się zmieniła i było jasne, że główne starcie odbędzie się między Kwaśniewskim a Wałęsą, wycofałem się z wyścigu. Uznałem, że przedłużanie mojego kandydowania jest działaniem przeciwko Wałęsie.

Ale poparł pan Hannę Gronkiewicz-Waltz.

Bo takie było wcześniejsze porozumienie między mną, Gronkiewicz-Waltz i w mniejszym stopniu z Olszewskim – że poprzemy tego, kto będzie miał najwyższe poparcie. A ona miała najlepsze sondaże. Natomiast śmieszna sprawa była z Janem Szyszko, który w pewnym momencie powiedział, że musi zrezygnować z szefowania mojemu sztabowi, bo uczelnia naciska, aby wrócił do działalności naukowej. Ponieważ uważałem, że działał fatalnie, był takim sztywnym urzędnikiem bez żadnej inicjatywy i niczego dla mnie nie zrobił, rozstałem się z nim bez żalu. Kilka tygodni później Szyszko został szefem sztabu Lecha Kaczyńskiego.

rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Prof. Adam Strzembosz wiceminister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego (1989–1990), pierwszy prezes Sądu Najwyższego i przewodniczący Trybunału Stanu (1990–1998). Krytyczny wobec ostatnich zmian w wymiarze sprawiedliwości.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Był pan jednym z ekspertów Solidarności podczas obrad Okrągłego Stołu. Jak to się stało, że zaangażował się pan w działalność opozycyjną w czasach PRL?

Prof. Adam Strzembosz: W 1980 roku pracowałem w Instytucie Badania Prawa Sądowego przy Ministrze Sprawiedliwości. W kwietniu odbywały się wybory do rady zakładowej w ministerstwie i podległych mu instytucjach. Zmuszono mnie wtedy do wzięcia udziału w dyskusji. Wygłosiłem ostrą krytykę ówczesnej sytuacji społecznej. Moje wystąpienie zostało przyjęte w śmiertelnej ciszy i uczyniło mnie osobą publiczną. Gdy wybuchła Solidarność, zostałem przewodniczącym zakładowej organizacji, brałem udział w zjeździe Solidarności w Hali Oliwii, zostałem wybrany do Krajowej Komisji Rewizyjnej, a parę miesięcy później byłem w pierwszej czwórce sędziów odwołanych ze stanowiska przez Radę Państwa. Było to 19 grudnia. Wyrzucono mnie też z Instytutu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi