Andrea Berloff: #Metoo nie pomoże, jeśli nie będzie widzów

Mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową, bo wreszcie wpuszczono do Hollywood kobiety, które mogą realizować się przy produkcji filmów wysokobudżetowych. Nie kładłabym jednak tej zmiany na karb społecznych ruchów takich jak #MeToo - mówi Andrea Berloff, amerykańska reżyserka.

Publikacja: 27.12.2019 10:00

Andrea Berloff: #Metoo nie pomoże, jeśli nie będzie widzów

Foto: AFP

Plus Minus: Kiedy poznajemy bohaterki pani ostatniego filmu „Królowe zbrodni", trzy kobiety zaślubione szefom mafii, są pokorne i pogodzone z tym, że mężczyźni nimi pomiatają. Gdy mężowie trafiają za kratki, sięgają po broń i upominają się o... No właśnie – o co: sprawiedliwość, zemstę, swoje?

O nic się nie upominają. Mam wrażenie, że faceci boją się, że robione przez kobiety filmy z silnymi kobiecymi bohaterkami będą zemstą na nich za lata dyskryminacji i blokowania naszych projektów. Czytałam kilka analiz dotyczących #MeToo, które pokazywały, że mężczyźni sądzą, że w efekcie zrywu zostanie wymierzona jakaś mityczna sprawiedliwość, że nagle panowie dostaną po łapach i staną w kącie. A przecież zupełnie nie o to chodzi, żeby nagle kogoś karać. Zresztą jak ta kara miałaby wyglądać? Specjalnie pokazałam bohaterki, które nie decydują się przeciwstawić mężczyznom, bo mają dość tego, jak je traktują, tylko dlatego że nie mają innego wyjścia.

Jak to nie mają? Przecież koledzy, którzy zostali na wolności, dają im co miesiąc pieniądze.

Z których nie starcza im na godne życie. Przez chwilę próbują nadal być usłużne i żyć z ochłapów, które mężczyźni im rzucą. Ale jedna ma dzieci, dla których zrobi wszystko, druga pod nieobecność męża – damskiego boksera, odkrywa, czym jest życie bez przemocy domowej, a trzecia od dawna ma dość sytuacji, w której się znalazła. Ich energia się kumuluje i razem występują przeciwko zastanemu status quo.

Jakby określiła pani ich sytuację życiową? Jest nie do pozazdroszczenia czy jednak znośna?

Właśnie takie pytania chciałam stawiać widowni. Czy cieszyć się, że nie mam najgorzej, że inni mierzą się ze straszniejszymi problemami, czy jednak upominać się o swoje? Od lat zastanawiam się, co musi się stać w życiu kobiety, żeby zdecydowała się rzucić wyzwanie losowi i poszukać spełnienia. Nie potrafię powiedzieć, gdzie ta granica leży, ale w filmie zarysowałam ją tam, gdzie kończy się stabilizacja ekonomiczna, bo to spotyka bohaterkę Melissy McCarthy, gdzie zaczyna się życie bez przemocy, co dzieje się u postaci Elisabeth Moss, i gdzie pojawia się miłość do człowieka, z którym chce się być z innych powodów niż konwenanse, co dzieje się u kobiety, w którą wciela się Tiffany Haddish.

Każda z nich wyrasta z innej rzeczywistości, każda też inaczej reaguje na broń w ręku. Bohaterka Melissy traktuje ją jako zło konieczne, ale już grana przez Elisabeth Claire upaja się jej mocą.

Chciałam pokazać, jak różne są kobiety. Kino musi różnicować bohaterów nie ze względu na płeć, tylko ze względu na charakter i wypracowany kodeks moralny. Zależało mi, żeby to zaznaczyć, pokazując kobiety, które reagują na nową sytuację diametralnie inaczej: jedna próbuje żyć dawnym życiem i udawać, że nic się nie zmieniło, druga upaja się nowymi możliwościami, a trzecia próbuje stać się kimś innym, niż była. Poniosłabym porażkę jako reżyserka, gdybym pokazała, że nagle wszystkie się emancypują i wyzwalają z ograniczającego je układu. Jedyne, co je łączy, to że każda musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czego chce. I każda ma inną odpowiedź.

Uważa pani, że mamy problem z zadawaniem sobie tego pytania?

Nas od dziecka uczy się, żeby nie nazywać tego, czego chcemy, a co dopiero sięgać po to. Obserwuję to już w szkole, kiedy dziecko zastanawia się, czy podnieść rękę i zgłosić chęć wyjścia do toalety. Zastanawiamy się, czy wypada mówić o naszych potrzebach, czy one nie zostaną odebrane jako słabość, czy wypada... Jest cały arsenał argumentów, które nas blokują. Znam to z własnego doświadczenia. Doskonale wiem, jak to jest bać się poprosić na planie o kolejnego dubla, bo może nie spodoba się to producentom albo aktor się obrazi.

Prosiła pani o kolejne duble, kręcąc „Królowe zbrodni"?

Wielokrotnie, bo wiedziałam, że nikt z mojej ekipy nie będzie miał wątpliwości, że chodzi wyłącznie o chęć uzyskania lepszego efektu, a nie moje widzimisię.

Wymuszała pani posłuch na planie?

Uważam, że strachem niczego się nie osiąga. Nawet jeśli wymusi się dyscyplinę, to wcale nie otworzy się aktora, nie wyciśnie z niego tego, na co go stać. Na początku zresztą poinformowałam ekipę, że na moim planie się nie krzyczy. Oczekiwałam od wszystkich traktowania innych na równi i z szacunkiem, niezależnie od sprawowanej funkcji. Zakomunikowałam, że jestem ciekawa uwag i pomysłów od każdego pionu produkcji. Nie ma nic gorszego niż osoba, która ma dobry pomysł, ale boi się go zdradzić reżyserowi. Wiem, co mówię, bo pracowałam na niejednym takim planie.

Myśli pani, że teraz, w dobie #MeToo i Time's Up (ruch przeciwko molestowaniu seksualnemu), rzeczywistość Hollywood zmieni się na dobre?

Nie sądzę. Przede wszystkim jest za wcześnie, żeby mówić o jakichkolwiek trwałych zmianach. Mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową, bo wreszcie wpuszczono do Hollywood kobiety, które mogą realizować się przy produkcji filmów wysokobudżetowych. Nie kładłabym jednak tej zmiany na karb społecznych ruchów.

Tylko na co?

Żyjemy w szalenie trudnym dla kina czasie, kiedy musi konkurować z ofertą telewizyjną na niespotykaną skalę. Sam pan przecież wielokrotnie słyszał, że teraz telewizja w niczym nie ustępuje kinu. I to jest prawda. Dlatego producenci pilnie poszukują ludzi, którzy zagwarantują widzom doświadczenie, jakiego do tej pory nie dostali. Stąd propozycje reżyserii dużych filmów dla kobiet, które mogą wnieść nową perspektywę. To, czy ona „zażre", zależy tylko i wyłącznie od widzów. Jeśli się okaże, że oni nie zainteresują się tym, co stworzyłyśmy, i nie kupią biletów do kina, nie łudziłabym się, że producenci fabryki snów będą inwestować w kolejne filmy z kobietami za kamerą.

Co nowego pani zaproponowała widzom?

Nie było jeszcze w kinie historii o kobietach mafii, które z bronią w ręku nie wyglądają jak mężczyźni. Facetom na ekranie gnat zawsze dodaje seksapilu. Wyglądają z nim dumnie, mężnie, są pewni siebie, szpanerscy. Nie chciałam, żeby którekolwiek z tych określeń pasowało do moich bohaterek. One są z bronią nieporadne, niepewne i zdenerwowane. Widać, że ona im nie pasuje. Odbiera im pewność siebie, a nie dodaje. Uważam, że mamy z bronią w USA ogromny problem i pokazywanie jej jako czegoś, co podbija atrakcyjność postaci, nie pomaga nam tego problemu rozwiązać. Poza tym Melissa McCarthy, Elisabeth Moss i Tiffany Haddish grają role z repertuaru, w jakim jeszcze nie miały okazji zaistnieć.

Pisała pani pod nie?

Nigdy nie piszę pod aktorów, bo to narzuca dostosowywanie się do ich naturalnych cech albo szufladek, w które wpadły. Ja chciałam się dostosowywać tylko i wyłącznie do bohaterek, pod które trzeba było nagiąć aktorki. Tak powstawały „Królowe zbrodni".

Muszę przyznać, że oglądanie, jak Elisabeth Moss strzela do oprawcy, było dla mnie podwójnie satysfakcjonujące, oczywiście ze względu na jej rolę uciśnionej bohaterki w „Opowieści podręcznej". Dla pani też miało to znaczenie?

Muszę być świadoma, w jakich filmach grały moje aktorki i z kim utożsamia je publiczność. Myślę, że właśnie te odniesienia do ich innych ról sprawiły, że na planie w Nowym Jorku spotkałyśmy się z takim aplauzem ludzi, którzy nas widzieli. Pamiętam dzień, kiedy kręciliśmy popołudniem, akurat dochodziła 17, więc pracownicy biurowi masowo zaczęli wychodzić z pracy. Kobiety, które wcześniej z okien biur w wieżowcach widziały nas, podbiegały na plan i krzyczały do moich aktorek, że kochają to, co robią. Oczywiście, miało to też negatywny skutek, bo nie mogłam kręcić i cały czas musiałam robić duble, ale ta energia, którą dostaliśmy, była nieporównywalna z niczym innym.

Czyli jest sens walczyć o women power.

Oczywiście, że tak, ale trzeba to robić mądrze. Dyskusja o płci to miecz obosieczny, bo jej efektem ubocznym jest przekonanie, że kobiety są wrażliwsze od mężczyzn, moralnie lepsze, a to bzdura. Tak nie jest. Wszyscy jesteśmy skomplikowani, a płeć nie implikuje naszych postaw moralnych. Trzeba też wyraźnie powiedzieć, że nie jest tak, że nagle kobiety zebrały się w sobie i idą na Hollywood z zamiarem przeprowadzenia rewolucji na wzór francuskiej. Zupełnie nie o to chodzi. Nikt nie chce wywracać do góry nogami budowanego przez lata systemu. Chcemy po prostu, żeby każdy miał w nim równe szanse. Oczywiście, że różnice między kobietami i mężczyznami są. W sytuacjach podniesionej adrenaliny kobiety nie mają raczej w zwyczaju podejść do kogoś i dać mu w twarz. Bardzo mi na tym zależało, żeby moje bohaterki, kiedy osiągają władzę, nie stały się lustrzanym odbiciem mężczyzn. To byłoby fabularne pójście na łatwiznę, a psychologicznie nieprawdziwe. Każda z nich reaguje inaczej i to zróżnicowanie chciałam najbardziej podkreślić.

To, co je łączy, to samotność. Na szczycie każdy jest samotny?

Myślę, że nie trzeba być na szczycie, żeby odczuwać samotność, która daje o sobie znać za każdym razem, kiedy przychodzi nam podjąć istotną decyzję. Nawet jeśli mamy kochających partnerów i dzieci, to wybory, które przed nami stawia los, przypominają nam, że ostatecznie idziemy przez życie sami. To tylko i wyłącznie nasza odpowiedzialność.

Pani czuła się samotna w studiu?

Nie, miałam naprawdę komfortowe warunki pracy, nie czułam żadnych granic w artystycznym wyrażeniu się, widziałam też znakomitą promocję „Królowych zbrodni". Oczywiście, mam świadomość, że jeszcze pięć lat temu nie miałabym szans zrobić takiego filmu. Śmiałam się, że oryginalny tytuł jest też trochę o mnie, bo „The Kitchen" odnosi się zarówno do dzielnicy Nowego Jorku Hell's Kitchen, jak i do bohaterek, które wychodzą z kuchni i zaznaczają swoją obecność. A propos promocji – strasznie bawi mnie, że w rozmowie o filmie dziennikarze masowo pytają mnie, czy widziałam „Wdowy" (obraz w reżyserii Steve'a McQueena z 2019 r. – red). Mój film łączy z nimi tylko to, że mamy trzy bohaterki w gatunku crime story. Jednak z braku filmów z takimi postaciami w głównej roli zestawia się je momentalnie. Czy wyobraża pan sobie, żeby ktoś połączył ze sobą dwa filmy kryminalne tylko dlatego, że mają trzech głównych męskich bohaterów? Bo ja nie.

Mnie zaskoczyło, że włodarze studia pozwolili pani na tak liczne wulgaryzmy w ustach bohaterek.

Też byłam tym zaskoczona! Nic mi nie wycięli. Chciałam, żeby one posługiwały się językiem, którym mężczyźni zazwyczaj je obrażają. To miało pokazać, że nie działa na nie nawet przemoc werbalna.

Scenariusz oparła pani na popularnym komiksie. Czy kobiety na szczycie mafii to kompletna fikcja czy były takie w rzeczywistości?

Były. Z powodzeniem napadały na jubilerów, rabowały banki, a nawet zabijały problematycznych ludzi. Ale jak taka historia miałaby wyglądać? Molly napadła na jubilera, po czym wróciła do domu zrobić kolację dzieciom? Mężczyźni gangsterzy nigdy by na taki przekaz nie pozwolili, bo na kogo by w nim wyszli? Historia mafii, którą zapisało kino, jest zresztą pełna nadużyć i fałszu. Najbardziej zaskoczyło mnie chyba to, że irlandzcy gangsterzy w Nowym Jorku nie odnosili zbyt wielu sukcesów. Byli raczej biedni, nie było wśród nich wielkich postaci. Ikonografia mafiosa od razu narzuca skojarzenia z bogatą biżuterią – złotymi pierścieniami na palcach, długimi łańcuchami ze szlachetnych kruszców na szyjach, w drogich samochodach. Irlandczycy się w ten sposób w ogóle nie kojarzyli. Zależało mi, żeby w filmie pokazać, że oni byli na gangsterkę skazani, bo bez niej nie byli w stanie nawet dostać pracy. Włosi byli pierwsi na tych ziemiach i osiągnęli sukces. Irlandczycy przyjechali później i już się nie wkręcili.

Mafia jest jeszcze żywa w Nowym Jorku?

Oczywiście, że są po niej funkcjonujące pozostałości. Nadal w Hell's Kitchen można spotkać irlandzkich byczków, którzy raczej nie chcieliby odbyć z nami kulturalnej rozmowy. Włosi też są, chociaż zeszli pod ziemię.

Nie denerwowali się, że robi pani taki film o nich?

Powiem tak: jeden z Irlandczyków bardzo chciał mi przypomnieć, że to, co napisałam w scenariuszu, to jest fikcja. Na szczęście nic złego się nie stało.

Andrea Berloff (ur. 1974) jest amerykańską aktorką, scenarzystką, reżyserką i producentką filmową. „Królowe zbrodni", wyświetlane wcześniej w kinach, w grudniu ukazały się w Polsce na DVD

Plus Minus: Kiedy poznajemy bohaterki pani ostatniego filmu „Królowe zbrodni", trzy kobiety zaślubione szefom mafii, są pokorne i pogodzone z tym, że mężczyźni nimi pomiatają. Gdy mężowie trafiają za kratki, sięgają po broń i upominają się o... No właśnie – o co: sprawiedliwość, zemstę, swoje?

O nic się nie upominają. Mam wrażenie, że faceci boją się, że robione przez kobiety filmy z silnymi kobiecymi bohaterkami będą zemstą na nich za lata dyskryminacji i blokowania naszych projektów. Czytałam kilka analiz dotyczących #MeToo, które pokazywały, że mężczyźni sądzą, że w efekcie zrywu zostanie wymierzona jakaś mityczna sprawiedliwość, że nagle panowie dostaną po łapach i staną w kącie. A przecież zupełnie nie o to chodzi, żeby nagle kogoś karać. Zresztą jak ta kara miałaby wyglądać? Specjalnie pokazałam bohaterki, które nie decydują się przeciwstawić mężczyznom, bo mają dość tego, jak je traktują, tylko dlatego że nie mają innego wyjścia.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków