Oscary 2020. Filmowi herosi są zmęczeni

Najsłynniejsze nagrody filmowe stały się w XXI wieku drapieżne i multikulturowe. W tym roku jednak amerykańscy akademicy zrobili krok wstecz.

Publikacja: 07.02.2020 10:00

Oscary 2020. Filmowi herosi są zmęczeni

Foto: Francois Duhamel

Dziewięć tegorocznych filmów nominowanych do Oscara w głównej kategorii łączy głównie gorycz, wyczerpanie, utrata nadziei. Opowieść o wojnie jest wyprana z patriotyzmu i bohaterstwa, „komedia romantyczna" zamienia się w historię o rozwodzie, kino gangsterskie niesie refleksję o przemijaniu, a bohaterem komercyjnego komiksu nie jest superbohater ratujący świat przed zagładą, lecz facet pogrążający się we własnych lękach i fobiach.




Straszna gorycz

Film „1917" Sama Mendesa – na ostatniej prostej faworyt, który zdobył już Złoty Glob i brytyjską nagrodę BAFTA – to historia dwóch angielskich żołnierzy, którzy w czasie I wojny światowej mają przedrzeć się przez pusty, ale wciąż niebezpieczny pas frontu i dostarczyć rozkaz zaprzestania działań do dowódcy innej brytyjskiej jednostki. Inaczej poprowadzi on oddział do boju i wpadnie w niemiecką pułapkę. Stawką misji jest więc życie 1600 żołnierzy, w tym brata jednego z posłańców. Sam Mendes nie powiewa jednak z dumą narodowymi sztandarami jak kiedyś Steven Spielberg w „Szeregowcu Ryanie". Pokazuje bezsens wojny, bałagan, potworną samotność żołnierzy, nienawiść. Ranny Niemiec zabija młodego Anglika, który chciał mu – cierpiącemu i umierającemu – podać wodę.

Reklamowany jako sequel Batmana „Joker" to z kolei film o dzisiejszym świecie. Opowieść o tym, jak zło, bunt, agresja zaczynają kiełkować w zwyczajnym człowieku, któremu nic w życiu nie wychodzi. Jest znerwicowany, nie potrafi związać końca z końcem i znaleźć swojego miejsca w społeczeństwie. Czuje się coraz bardziej samotny, zagłębia się we własne paranoje. „Joker" niewiele ma wspólnego z typową, komiksową rozrywką, jest raczej poważnym dramatem społecznym. Diagnozą kondycji zachodnich społeczeństw i świadectwem, że dziś zmienia się nawet oblicze kina komercyjnego.

Podobnie mało wspólnego z filmem o miłości ma „Historia małżeńska" Noaha Baumbacha. A może to właśnie jest film o miłości – współczesnej i zagonionej. Portretujący wielkomiejskie środowisko, wychowany w nowojorskim Brooklynie syn powieściopisarza i krytyczki „Village Voice" opowiada o rozstaniu. Jego bohaterowie – reżyser i aktorka – tworzą fajną parę. Wychowują razem małego syna, lubią się i szanują. Ale niepostrzeżenie utopili związek w pośpiechu i narastającym egoizmie. Potem doszła jakaś zdrada, zazdrość, coraz częściej wybuchające awantury. Noah Baumbach wtopił swoją opowieść we współczesną zachodnią kulturę nastawioną na sukces, gubiącą wartości, jakie kiedyś były dla niej ważne.

Zmęczenie czuje się też w „Irlandczyku" Martina Scorsese. Mistrz wrócił do Nowego Jorku i do ulubionego aktora Roberta De Niro, któremu dodał świetnego partnera – Ala Pacino. Ale film daleko odchodzi od klimatu, jaki miały obrazy Coppoli, czy „Chłopcy z ferajny" lub „Kasyno" samego Scorsese. W „Irlandczyku" ważniejsze od historii walk o władzę i potęgę są refleksje na temat przemijania, sumienia, rozliczenie z życiem i pytania o sens tego, za czym przez całe lata się biegło. Nie bez przyczyny w pierwszej scenie kamera odszukuje bohatera w domu dla starców, przykutego do wózka. Nie bez przyczyny powracają obrazy jego wyobcowanej, jakby nieobecnej córki. I nie bez przyczyny Martin Scorsese protestuje, gdy ktoś nazywa jego „Irlandczyka" kinem gangsterskim.

Inaczej wygląda nawet nominowana do Oscara klasyka. Po zakurzoną powieść Louisy May Alcott sprzed półtora wieku sięgnęła Greta Gerwig – nowoczesna reżyserka i aktorka wywodząca się z ruchu mumblecore – młodych ludzi niezamierzających szybko dorosnąć. I odarła cztery walczące o prawo do bycia sobą siostry z patyny. Jej bohaterkom przeciwstawienie się światu i losowi nie przychodzi łatwo. Mijają się z miłościami, żałują tego, co bezpowrotnie straciły. Uczuć, możliwości, decyzji, jakich kiedyś nie podjęły, a potem już było za późno. Również ich przyjaciel Laurie ma w sobie wdzięk i nonszalancję, ale też zagubienie, samotność i nieporadność dziecka XXI wieku.

Tymczasem „Parasite" Bonga Joon-ho to absolutny ewenement. Koreański film zdobył canneńską Złotą Palmę, Złoty Glob i sześć nominacji oscarowych. „Możecie go nazywać, jak chcecie: dramatem społecznym, kinem rodzinnym, czarną komedią, kryminałem" – mówi reżyser, bo rzeczywiście przeskakuje od realizmu aż do „stylu Tarantino". Przede wszystkim jednak w tej ponadgatunkowej formie pokazuje świat pełen podziałów, antagonizujący ludzi wykształconych, bogatych, należących do społecznej elity i tych wyrzuconych na margines z różnych powodów, przede wszystkim ekonomicznych.

Te filmy wydają się szczególnie znaczące w tegorocznej oscarowej konkurencji. Głośne tytuły „Pewnego razu... w Hollywood" Quentina Tarantino oraz „Jojo Rabbit" – niezależnie od wyników głosowania członków Akademii – uważam za pozycje zbyt łatwo banalizujące zło. Ostatni z nominowanych „La Mans '66" – dramat sportowy o rywalizacji Forda i Ferrari to dobra, ale mało znacząca komercja.

W stronę polityki

Przez lata europejscy twórcy i krytycy wyrażali się o Oscarach z lekceważeniem, bo nagroda American Academy of Motion Pictures Arts and Sciences (AMPAS) była bardzo konserwatywna. Rzadko w jej 90-letniej historii zdarzały się statuetki dla dzieł wybitnych, takich choćby jak „Hamlet" Oliviera, „Stąd do wieczności" Zinnemanna, „Nocny kowboj" Schlesingera, „Lot nad kukułczym gniazdem" Formana, „Pluton" Stone'a, „Rain Man" Levinsona, „Lista Schindlera" Spielberga czy „Forrest Gump" Zemeckisa. Na ogół akademicy pilnowali interesów wielkich studiów, a wyróżnione filmy prezentowały amerykańskie mity, marzenia i wyobrażenia o szczęściu. W 1983 roku, gdy osiem statuetek dostał „Gandhi" Richarda Attenborougha, nawet w Hollywood żartowano: „Tytułowy bohater jest dokładnie taki, jakim chciałby się widzieć każdy członek Akademii Filmowej: szczupły, opalony i moralny".

W XXI wieku światem wstrząsnęły ataki terrorystyczne, Amerykanie przestali czuć się bezpiecznie, zaczął się kryzys uchodźczy, narastają nacjonalizmy, Hollywood otwarcie występuje przeciwko prezydentowi Trumpowi, powstał ruch #metoo. Oscary też się zmieniły. Jeszcze na początku wieku statuetki zgarniały dobrze zrealizowane, ale mało ważne filmy – „Gladiator", „Chicago" czy „Władca pierścieni". Jednak już rok 2005 r. przyniósł zwycięstwo mocnego kina społecznego – „Miasta gniewu" Paula Haggisa, a prawdziwy przełom nastąpił dwa lata później, gdy jako triumfatorzy wyszli z gali bracia Coen. Ich „To nie jest kraj dla starych ludzi" był krytyką społeczeństwa opartego na kulcie pieniądza, dramatem o chciwości i amoralności Ameryki. Od tej pory Oscary naprawdę przestały być zachowawcze.

Akademicy zwrócili się ku filmom niekomercyjnym, ostro diagnozującym kondycję świata. Statuetki zaczęli dostawać twórcy krytykujący amerykański system, co kiedyś było nie do pomyślenia. Po Haggisie i braciach Coen przyszła kolej na prawdziwą petardę: „The Hurt Locker. W pułapce wojny". Kathryn Bigelow opowiadała o saperach, którzy podczas misji w Iraku codziennie zaglądali w oczy śmierci. Pokazała strach i determinację, siłę i chwile słabości, a przede wszystkim ludzi, którzy – przyzwyczajeni do wojennej adrenaliny – po powrocie do domu nie potrafią normalnie żyć. „Nie mogę zachować spokoju, gdy słyszę, że walka zmienia chłopców w mężczyzn. W wojnie nie ma niczego romantycznego. To tragedia i nie potrafię na nią patrzeć inaczej" – mówiła reżyserka.

Coraz wyżej w oscarowych notowaniach znajdowało się kino polityczne. Osiem nominacji dostał „Vice" Adama McKaya o Dicku Cheneyu, żądzy władzy i brudzie polityki. Sześć – „Czas mroku" Joe Wrighta o Winstonie Churchillu. A za najlepszy film roku 2015 r. akademicy uznali „Spotlight" Toma McCarthy'ego o śledztwie, jakie prowadzili reporterzy z „Boston Globe", ujawniając przypadki pedofilii wśród księży. To był głos na temat zwyrodnień w Kościele, a jednocześnie porywająca opowieść o dziennikarstwie bliska „Wszystkim ludziom prezydenta". Takim, o jakie dziś coraz trudniej. Rzetelnym, odpowiedzialnym, odważnym, wykonywanym nie po to, żeby dostarczyć „kontent", sprzedać dziesięć tysięcy egzemplarzy pisma więcej albo podlizać się politykom, tylko po to, by ujawniać prawdę i naprawiać świat.

Na tej fali w rejony oscarowe zawędrowało też kino niezależne. Akademicy docenili obrazy skromne, dotykające problemów sfrustrowanego społeczeństwa, filmy pokazujące życie na obrzeżach metropolii lub na prowincji. Kiedyś nie do pomyślenia, by nominację dostała – jak zdarzyło się w 2010 roku – Debra Granik za „Do szpiku kości". Akcja jej filmu toczyła się w wiosce w górach Ozark, w lasach Missouri. Wśród walących się domów z odrapanymi ścianami, starych koszul suszących się na sznurach, rozklekotanych samochodów i zaniedbanych ludzi o brzydkich, zniszczonych przez biedę, wódkę i narkotyki twarzach. To tam 17-letnia dziewczyna walczyła o przetrwanie swojej rodziny.

Trzy lata później w „Aż do piekła" David McKenzie przeniósł na ekran klimaty współczesnego Teksasu – odartego z pionierskiej legendy, zadłużonego, żyjącego na kredytach, sfrustrowanego. „Środkowa Ameryka, która ekonomicznie i kulturowo nie nadąża za resztą kraju, jest pełna dramatów" – mówił w jednym z wywiadów reżyser. Tacy twórcy jak on czy Granik długo przed wyborami prezydenckimi zdiagnozowali nastroje, które doprowadziły do wzrostu populizmu i zwycięstwa Donalda Trumpa.

W kolorze białym

A Oscary zmieniały się dalej. Kilka lat temu podniosły się głosy, że są „zbyt białe" i „zbyt męskie". Jakie zresztą miałyby być? W 2015 roku 92 proc. członków Amerykańskiej Akademii Filmowej było białych, a 75 proc. to byli mężczyźni. Akademia postanowiła więc zmienić, przynajmniej lekko, swoje oblicze. Zaprosiła wielu nowych ludzi kina. Tak masowego „naboru" nie notowano nigdy przedtem. Jeszcze niedawno Akademia liczyła niewiele ponad 5 tysięcy członków, dzisiaj ma ich prawie 9 tysięcy. 84 proc. z nich to biali, 68 proc. to mężczyźni. Proporcje wciąż są zachwiane, ale trend, by dostrzec kulturową różnorodność, czuje się już podczas wręczania Oscarów. Ostatnie lata były czasem przywracania godności wykluczonym. W amerykańskim wydaniu – przede wszystkim Afroamerykanom.

Trzy lata temu w noc oscarową doszło na scenie do błędu, który okazał się symboliczny. Wręczający statuetkę dla najlepszego filmu Warren Beatty dostał niewłaściwą kopertę i po słowach „And the winner is..." padł tytuł „La la Land". Dopiero po pierwszych podziękowaniach producent filmu Damiena Chazella pokazał inną kopertę: „Oscara dostaje „Moonlight" – powiedział i dodał: „Nie, to nie jest żart". Nie zwyciężyła bowiem rozśpiewana i roztańczona produkcja z gwiazdami, lecz skromny film, w którym wystąpili wyłącznie czarnoskórzy aktorzy. To było wydarzenie.

Od czasu gdy czarnoskóra Hattie McDaniel w 1940 roku dostała Oscara za rolę niani w „Przeminęło z wiatrem", w Hollywood nie zmieniło się aż tak wiele. „Kolorowi aktorzy" (w Stanach funkcjonuje zwrot „actors of color") dziesiątki lat walczyli, by nie grać wyłącznie służących, przestępców, nicponiów i bezdomnych. Starali przebijać się do znaczących ról i do strefy oscarowej. W 2002 roku Halle Berry jako pierwsza w historii aktorka ciemnoskóra odebrała Oscara za rolę pierwszoplanową w „Czekając na wyrok" i popłakała się, jak potem mówiła, ze szczęścia i niedowierzania. Ale dopiero od kilku lat naprawdę coś w tej kwestii drgnęło.

W 2014 roku akademicy za najlepszy film uznali „Zniewolonego. 12 Years a Slave", w którym Steve McQueen pokazał czasy niewolnictwa. Statuetka dla „Moonlight" potwierdziła, że to stały kierunek zmian. W następnym roku zwyciężył „Kształt wody" Guillermo del Toro, gdzie bohaterami byli: niema sprzątaczka, jej przyjaciółka Murzynka i gej. W ubiegłym roku Oscara dostał „Green Book" Petera Farrelly'ego o rasizmie w Ameryce lat 60. i wirtuozie fortepianu, który mógł grać dla białych w ekskluzywnych nocnych klubach, ale nie mógł tam zjeść kolacji.

Do tego trzeba dodać masę tytułów wyróżnionych nominacjami, m.in. „Suburbicon" George'a Clooneya o mieszkańcach zamożnego osiedla protestujących, gdy na ich ulicę wprowadza się ciemnoskóra rodzina. W „Ukrytych działaniach" Theodor Melphie pokazał czarnoskóre kobiety, które pracują w NASA, ale wciąż są upokarzane. Z kolei w „Płotach" Denzela Washingtona w losach afroamerykańskiej, robotniczej rodziny odbijał się świat nierówności i rasowych niechęci. Wszystkie te filmy, podobnie jak „Green Book" i „Kształt wody", nie tylko wprowadzały na ekran Afroamerykanów, lecz również zmieniały perspektywę patrzenia na lata 50. Udowadniały, że prosperity w USA w tamtym okresie dotyczyło białych i bogatych, były świadectwem wykluczenia całych grup społecznych. W dobie prezydentury Trumpa stały się polemiką z jego hasłem „powrotu do wielkiej Ameryki", przypominały o kłamstwie zakorzenionym w społecznej świadomości i problemach wciąż zamiatanych pod dywan.

W tym samym nurcie kina, dowartościowującym Afroamerykanów, był „BlacKkKlansman" Spike'a Lee – historia pierwszego ciemnoskórego policjanta w stanie Kolorado, który w latach 70. XX wieku rozpracował Ku Klux Klan. Lee wzbogacił tę opowieść o dokumentalne ujęcia z niedawnych rozruchów w Charlotesville. I dostał swojego pierwszego Oscara – za scenariusz. W następnym roku Afroamerykanie wykrzyczeli swój bunt w horrorze (!) „Uciekaj!" czarnoskórego debiutanta Jordana Peele'a. O rasizmie prowincjonalnej Ameryki ostro mówił też Martin McDonagh w „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri".

Dlatego tegoroczna edycja Oscarów jest krokiem wstecz. Wśród nominowanych filmów żaden nie ma ciemnoskórego bohatera. Wśród dwudziestki aktorów wyróżnionych za role pierwszo- i drugoplanowe jest tylko jedna Afroamerykanka – Cynthia Erivo („Harriet"). Ogólnie, we wszystkich kategoriach, nominowanych zostało tylko pięcioro czarnych artystów. Dla porównania – w roku 2017 było ich 17, w roku 2018 – 13, a w roku 2019 – 15.

Znów niedowartościowane są kobiety, a w ostatnim czasie to przecież one uruchomiły poważne zmiany w świecie kina. Mówiąc o molestowaniu i upokarzaniu i rozpoczynając akcje #MeToo, Time's Up czy SpeakUp, zwróciły uwagę na wszystkich wykluczanych przez przemysł filmowy. Ostatni czas należał do nich. Na ekranie pojawiło się wiele mocnych bohaterek. W tym roku też ich nie brakowało. Kino miało twarz „małych kobietek" z filmu Grety Gerwig, molestowanej przez szefa Fox News dziennikarki z „Gorącego tematu", rozwodzącej się aktorki z „Historii małżeńskiej". Ale o kobietach reżyserkach akademicy zapomnieli. „Gratulujemy tym panom" – powiedziała z lekkim przekąsem Ossa Rae, wyczytując listę nominowanych w kategorii „reżyseria". A przecież choćby „Małe kobietki" zgarnęły sześć nominacji, w tym dla najlepszego filmu. „Wyreżyserowały się same?" – pytają krytycy. Dodają też inne pominięte artystki: Lulu Wang, reżyserkę „Kłamstewek", Lauren Scafarię („Hustlers") czy Marielle Heller („A Beautiful Day in the Neighborhood"). Ich filmy zyskały świetne recenzje.



Oby zaskoczenie

Jedyną kategorią, która w tym roku zaskoczyła nominacjami, była rywalizacja filmów zagranicznych. Tu wielkim faworytem jest „Parasite". Świat na punkcie tego filmu oszalał. A w Stanach dodatkowo przemawia za nim i to, że ma silnego, amerykańskiego dystrybutora, który wprowadził go na ekrany w listopadzie. „Parasite" zarobił już na trudnym rynku za oceanem 25 mln dolarów, to najlepszy w historii wynik filmu nieanglojęzycznego. A zysk wciąż rośnie, bo dystrybutor zwiększa liczbę kopii, zaś kina chętnie ten głośny tytuł przyjmują.

Tuż za plecami Koreańczyka są cztery filmy europejskie: autobiograficzny „Ból i blask" Pedro Almodóvara, znakomici „Nędznicy" Francuza Ladja Ly o przemocy na emigranckich przedmieściach i dwa tytuły z Europy postkomunistycznej: polskie „Boże Ciało" oraz macedoński dokument „Kraina miodu" Tamary Kotewskiej i Ljubomira Stefanowa. Może pomogły im również zmiany w Akademii, do której przyjęto wielu członków młodszych i pochodzących z Europy.

Gdzieś na zapleczu rywalizacji twórców toczy się walka o przyszłość kina. Ubiegłoroczna, rewelacyjna „Roma" Alfonso Cuarona, tegoroczne „Historie miłosne" czy „Irlandczyk" to produkcje Netflixa. Twórcy garną się do platform streamingowych, gdzie dostają więcej pieniędzy i swobody. Steven Spielberg protestował, broniąc magii ciemnych, kinowych sal, a festiwal canneński nie wpuścił do konkursu produkcji, które nie miały zapowiedzianej premiery kinowej. „Mogliśmy poeksperymentować, bo dostaliśmy wsparcie od Netflixa – mówił z kolei Scorsese w wywiadzie dla „Variety". Dziś platformy, chcąc walczyć o Oscary, wprowadzają swoje filmy na duże ekrany. Zwykle razem z premierą w sieci, na dwa tygodnie. Ale przecież wiadomo, że przyszłość należy do streamingu i Akademia musi się z tym liczyć.

Gala oscarowa już 9 lutego. Przecieków nie ma: licząca głosy firma doradcza PwC jest w tym względzie niezawodna. W rankingach pism filmowych są wyraźni faworyci: „1917", reżyser: Sam Mendes lub Bong Joon-ho, aktorzy: Renée Zellweger („Judy"), Joaquin Phoenix („Joker"), w drugim planie: Laura Dern („Historia małżeńska") i Brad Pitt („Pewnego razu... w Hollywood"). Zdjęcia: Roger Deakins („1917"). Film zagraniczny: „Parasite". Ale może akademicy nas zaskoczą?

Dziewięć tegorocznych filmów nominowanych do Oscara w głównej kategorii łączy głównie gorycz, wyczerpanie, utrata nadziei. Opowieść o wojnie jest wyprana z patriotyzmu i bohaterstwa, „komedia romantyczna" zamienia się w historię o rozwodzie, kino gangsterskie niesie refleksję o przemijaniu, a bohaterem komercyjnego komiksu nie jest superbohater ratujący świat przed zagładą, lecz facet pogrążający się we własnych lękach i fobiach.

Straszna gorycz

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich