Ale cała historia zaczyna się dużo, dużo wcześniej, na początku wieku, kiedy warszawskie małżeństwo zafascynowane winem kupiło spłachetek ziemi w podkarpackim Glinniku. Nieduża winiarnia pochłonęła ich bez reszty, po kilku latach kupili więc 4 hektary w podsandomierskim Darominie. Po jakimś czasie rzucili korporacyjne posady i przenieśli się na wieś, do pięknej posiadłości, w której wiosną i latem przyjmują gości.
Gościnność Basi i Marcina (o uroczej suczce Gapie nie zapominając) to jedno, ale przecież ciągnie nas tam głównie ich wino. Jeszcze w zupełnie pionierskich czasach uznanie budziło to, że każde kolejne ich wino jest lepsze. Płochoccy uczyli się robić – a nas pić – polskie wina. Nie było to łatwe, wciąż jeszcze wielu amatorów wina nie dowierza, że w Polsce można zrobić coś naprawdę klasowego. Dziś pionierzy mają wielu następców, ale sami nie ustają w rozwoju winnicy i eksperymentach. Ja nie mogę się doczekać długo macerowanego, o herbacianej barwie Johannitera 2017 czy czerwonego Sankt Laurenta 2019 – bardzo szlachetnego, aromatycznego wina. Ale o tym wszystkim wkrótce.
Dziś pora na wino z amfor. W sprzedaży jest tylko najstarszy rocznik – 2015, lecz degustowałem już i 2017, a nawet 2018, zwłaszcza ten drugi ma piękny potencjał. Wino na dwa lata (z czego na pół roku maceracji ze skórkami i szypułkami) trafia do amfory, z gruzińska zwanej qvevri, potem minimum rok spędza w beczce. Urzeka bukietem suszonych moreli, ziół i nutą toffi. Pięknie ewoluuje w ustach, dochodzi orzechowy posmak. Szczerze? Qvevri 2015 jest bez wątpienia jednym z najlepszych polskich win, jakie kiedykolwiek piłem.