Jak wiele obiecywaliśmy sobie po tym, że nie ma już takich siedzeń, w które wymierzenie jednego celnego kopniaka przestawiałoby zwrotnice historii. Ile wysiłku, zabiegów i myśli zostało włożonych w dzieło zabezpieczenia świata polityki przed wielkością. Przed wszystkim co w niej nieprzewidywalne, egoistyczne, zaczadzone ambicjami i żądzą władzy. To miała być nasza polisa ubezpieczeniowa na XXI wiek. Stulecie, które miało być wolne od wielkich postaci i planów snutych przez nie podczas spacerowych rejsów. Postęp historii mierzyliśmy jej normalizacją, ilością bezpieczników, kolejnych oczek wielkiej sieci relacji i zależności, która miała związać ręce potencjalnym burzycielom naszego spokoju. Bo jeżeli ten wiek miał mieć jakąś wielką ideę, to było nią bezpieczeństwo. Odesłanie wszystkich Napoleonów świata do domu wariatów. W tym całym asekuracyjnym szale umknęła nam tylko jedna rzecz. Że wielkość może nie tylko popychać ku przepaści, ale też stanąć na jej krawędzi i powstrzymać oszalały z przerażenia czy innego rodzaju zbiorowego podniecenia tłum przed rzuceniem się w otchłań. Że nieobecność pośród nas wielkości może być równie niebezpieczna jak jej natarczywość.
Pod koniec lat 30. węgierski pisarz Sandor Marai był biernym uczestnikiem nazistowskiego wiecu. W głównej roli występował na nim Joseph Goebbels, minister propagandy i oświecenia publicznego III Rzeszy. „Tylko on jeden tam myślał" – zapisał potem w swoim dzienniku. XX wiek nie zapomniał tych wszystkich wieców i marszów, całego ich upokorzenia. Żadnego z tych gestów i okrzyków wzniesionych na kagańcu zimnej – narzucanej masom jak dłuto i hebel drewnu – kalkulacji. Ale masy nie zemściły się, zaczynając myśleć, przeciwnie – narzuciły przywódcom własne niemyślenie. Muszą oni teraz przyjmować lęki i pragnienia ludu jako własne. Okazywać te same słabości i emocje, legitymować się podobnymi potknięciami i brakami. Chodzić na krótkiej smyczy przeciętności. Marzyć o tym, żeby zostać uznanym za „swojego gościa" albo „równą babkę".
To wszystko, co dzieje się od kilku tygodni, jest wielkim spełnieniem całego XX-wiecznego projektu. Pandemia lęku i chaosu to chwila, w której cała władza ostatecznie trafiła w ręce ludu. Tego, czym zawsze był; wszystkiego, co opisywało to słowo, zanim nie dobrały się do niego XIX-wieczne pięknoduchy; terminu, którego sama definicja wzięła się ze współczucia – opisywała słabość i cierpienie, które pojedynczo domagało się pomocy, ale jako masa, ogół, żądało rewanżu.