Tamten świat zamieszkiwały też inne, moim zdaniem dużo bardziej przerażające, stworzenia. Podłużne, białe i niewysokie, wyglądające trochę jak naciągnięte na powietrze i wyposażone w krótkie rączki, chodzące pończochy. Chodzące bez końca, często również pływające małymi łódkami, ale zawsze w ukrytym celu i nieznanym kierunku. Ich tajemniczość miała w sobie coś z obietnicy. Bo skoro ktoś tak obojętnie przechodzi obok wszystkich spraw tego świata, tak niestrudzenie ich kosztem do czegoś dąży, to jak wspaniały i szlachetny musi być to cel. I jak wielki zawód, kiedy prawda wyjdzie wreszcie na jaw.
Hatifnatowie szukali burzy. Nie świętego Graala, sensu życia czy innego rodzaju skarbu. Jedyną rzeczą, która może ożywić Hatifnata, przydać jego egzystencji gwałtowności i napięcia, jest burza, energia płynąca z uderzających w niego piorunów. Stawali się dzięki niej silnie naelektryzowani, ale wciąż byli tak samo beznadziejnie ograniczeni. Nic nie czuli, o niczym nie myśleli, nie dążyli do niczego poza przyjęciem w siebie kolejnej dawki energii. Gromadzili się, ale nie po to, by się spotkać. Po prostu im było ich więcej, tym skuteczniej przyciągali pioruny. A tylko kiedy zetknęli się z elektrycznością, zaczynali żyć ze wszystkich sił, pełni wielkich i gwałtownych uczuć. Kiedy zza chmur wychodziło słońce, ich tułaczka zaczynała się od nowa.
Los Buki mógł być beznadziejny, a nawet tragiczny, ale ona miała chociaż jakiś los, w przeciwieństwie do pończochowatych narkomanów elektryczności. Światła uderzających w nich błyskawic nie miały czego w nich rozjaśnić, nie było tam żadnej treści do odkrycia, historii do przekazania. Przyglądajmy się uważnie tym małym, wytrwale i zawsze w masie pełzającym stworom. Ich trzepoczącym jak skrzydełka ćmy rączkom i niekończącej się wędrówce, w której zamiast o cel chodzi już tylko o chwilę ulgi podczas postoju. Przypatrzmy się im. Nie trzeba nawet zaglądać do opowieści Tove Jannson, wystarczy rozejrzeć się dookoła. Spojrzeć w „Czarne lustro", jeden z najchętniej oglądanych w ostatnich latach seriali. Zbiór dystopijnych nowel, w których technologia spełniła każdą ze swoich obietnic, tylko na końcu okazało się, że wszystkie one były przekleństwami.
Wśród fanów tego serialu panuje zwyczaj przekonywania się nawzajem do tego, który z odcinków był najbardziej przerażający. Dużo jednak gorsze od każdej z osobna i wszystkich razem wziętych wyświetlających się na czarnym lustrze wizji jest fakt, że to nie człowiek, tylko technika się w nim przegląda. To sekwencja kolejnych innowacji, nie los ludzi, jest właściwą fabułą naszych czasów. Jak w „Czarnym lustrze", gdzie w każdym z odcinków występują inni bohaterowie, a ich postacie i osobowości są naszkicowane na kolanie. Bo to nie człowiek jest już właściwym bohaterem, nie ma on już w sobie tego napięcia i energii, które uwalniając się z niego, tworzyłyby opowieść. Jest tylko wystającym nad ziemię, sprowadzającym wyładowania energii elektrycznej hatifnatem. To dopiero formy i postaci, w których energia ta na niego spłynie, są tak naprawdę ciekawe. Układają się w historię, mają zwroty akcji, dążą do puenty.