Rozumiem oczywiście, że ktoś, kto widzi literaturę jako szukanie nowego języka, może się od takich książek odwracać. Parandowski nie szukał nowego, należał do literatury klasycznej. W czasach, kiedy naszą demokrację opanowała lewica, został całkiem odrzucony. To co ważne w jego twórczości to klasycyzm, a także głęboka wiedza. To nie były atuty istotne dla „nowego". Żeby jakkolwiek zaistnieć, trzeba było się wpisać w walkę o wartości lewicowe, inaczej wyrzucano z orbity, ale tak, żeby bolało.
Jestem wnuczką Parandowskiego, ale też jego spadkobierczynią. Nie zostałam nią tak, jak mój dziadek tego chciał. Uważał, że też poświęcę się pisaniu. Poszłam inną drogą, ale jako spadkobierczyni jestem zobowiązana do pielęgnowania jego spuścizny. Kiedy więc Mariusz Szczygieł, naczelny wydawca Fundacji Reportażu, zwrócił się do mnie jako do spadkobierczyni z propozycją wydania „Alchemii słowa", pomyślałam, że to dobry znak. Według mnie to jedna z najpiękniejszych jego książek. O pisarzach i ich temperamentach, o ich biurkach i krzesłach, o szaleństwie i równowadze. Mariusz Szczygieł mówił mi o swoim zachwycie „Alchemią...", której wydanie będzie spełnieniem jego marzenia. Świetnie. Kręgi liberalne bywają ożywcze, chyba że zaczyna nad nimi dominować ideologia. Jeśli więc wydawca zapewnia, że wydaje książkę, bo uważa ją za wielką wartość, a ja temu wydawcy ufam, to jesteśmy po tej samej stronie.
Kiedy książka się ukazała, odłożyłam ją na chwilę wolnego czasu. Kto wiedział, że los nam te chwile zgotuje tak perfidnie i że będziemy go mieli aż nadto? I właśnie w tym trudnym czasie pandemii postanowiłam zajrzeć do wydanej na nowo „Alchemii". Na okładce wydawca pisze o swoim zachwycie i co mnie zaskoczyło – o dwóch tekstach posłowia. Jeden z nich, Krzysztofa Zajasa, króciutki, to pochwała, drugi to bardzo obszerny tekst Jacka Dehnela pod tytułem „Przeciw Parandowskiemu". Nie mogłam uwierzyć, że czytam te słowa jako część książki. Otóż ten tekst jest nie tylko poniżającą krytyką całej literatury Parandowskiego. Gdyby zresztą nawet był, wydawca powinien szczerze uprzedzić, że chce ją wydać w kontekście polemicznym. Gdyby to zresztą była polemika... Czytelnik dostaje książkę oprawioną w ideowy jad, nie tylko literacki. Z całą energią lewicowego aktywisty Dehnel opluwa Parandowskiego jako człowieka. Opluwa tak, jak rząd PiS opluwa sędziów, którzy „sądzili za PRL-u". Zacytuję: „Parandowski zafundował sanacyjnym cnotkom i stalinowskim specom od moralności socjalistycznej wizję antyku wypranego z seksu".
Mamy więc sanację i mamy Stalina, a w tym siedzi i cynicznie funduje swoje grafomańskie frazy Jan Parandowski. Za pan brat ze Stalinem po prostu. Jedyne co mnie już tylko rozbawiło, to skrupulatne liczenie kobiet, które pisarz wymienia. Wiele trudu sobie zadał autor posłowia, licząc je w obszernym indeksie. Dehnel pisze o Parandowskim jako o człowieku pysznym, który ośmiela się krytykować innych. Sam jednak do pysznych siebie nie zalicza. Nie przebiera w słowach. Pisze o „paskudnym obliczu Parandowskiego", o grafomanii. Pisze to zresztą w męcząco długich frazach, które trudno rozsupłać.