Joanna Kulig: Moje życie galopowało, z trudem łapałam równowagę

To pozory, że wszystko mi łatwo przychodzi. Nieraz musiałam pokonywać lęk i niepewność. A na rozmowę z reżyserem o roli w serialu „The Eddy" umówiłam się blisko szpitala, w którym za kilka dni miałam wyznaczony termin porodu - mówi w rozmowie z Barbarą Hollender aktorka Joanna Kulig.

Publikacja: 08.05.2020 10:00

Joanna Kulig wystąpiła w serialu Netflixa „The Eddy”, w którym zagrała jedną z głównych ról – piosen

Joanna Kulig wystąpiła w serialu Netflixa „The Eddy”, w którym zagrała jedną z głównych ról – piosenkarki w klubie jazzowym

Foto: Netflix

Plus Minus: Gdzie pani spędza czas kwarantanny?

Joanna Kulig: Pod Krakowem, w domu teściów. Mamy tu ogród i możemy choć trochę zapomnieć o tym, co dzieje się wokół.

To trudny czas dla wszystkich. Panią też zmusił do zatrzymania się po zupełnie szalonych dwóch latach.

To prawda, mam za sobą bardzo intensywny okres i właśnie 17 marca miałam wylecieć z mamą i synkiem do Hiszpanii na dwutygodniowy wypoczynek. Oczywiście nie polecieliśmy. Telefony przestały dzwonić, spotkania zaczęto odwoływać, zrobiła się cisza. Z telewizji sączyły się okropne wiadomości, ale ja – paradoksalnie – poczułam dziwną ulgę. Nagle nikt niczego ode mnie nie chciał. Wstawałam rano, jadłam śniadanie, bawiłam się z dzieckiem w ogródku, coś czytałam, gadałam z najbliższymi. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo to zwolnienie tempa było mi potrzebne, bo od festiwalu w Cannes w 2018 roku moje życie galopowało. Z trudem łapałam równowagę.

Jak pani teraz patrzy na tamten okres?

Kampania oscarowa „Zimnej wojny" była wyczerpującym, ale fantastycznym doświadczeniem. Obserwowałam, jakimi ścieżkami film zauważony na festiwalu w Cannes zmierza do Oscarów. Były kolejne festiwale – Telluride, Nowy Jork, dziesiątki innych wydarzeń. A wreszcie Los Angeles. Czułam się dumna, że mogłam w tym wziąć udział. Współpraca z profesjonalistami od spraw wizerunkowych, od PR-u, okazała się prawdziwą lekcją.

Czego się pani nauczyła?

Chyba przede wszystkim tego, że nie wolno się bać. Nawet jeśli nie jest się doskonałym, na przykład językowo, trzeba być szczęśliwym, że jedzie się gdzieś z filmem, z radością brać udział w kampanii. Zrozumiałam, że warto podejmować nowe wyzwania, nawet jeśli wydają się one trudne. Choć dzisiaj myślę, że miałam sporo odwagi, decydując się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych w ciąży. Moja mama i siostra były przerażone.

Spędziła pani w USA pół roku, tam urodził się pani syn.

Gdybym wróciła do Warszawy wcześniej, miałabym pewnie prawdziwy urlop macierzyński. Ale w pewnym momencie podjęłam decyzję, że dotrwam do końca amerykańskiej kampanii. I już nie mogłam sobie pozwolić na powrót, bałam się długiego lotu samolotem w zaawansowanej ciąży.

Podobno rolę Mai w serialu „The Eddy" miała zagrać Amerykanka, ale reżyser Damien Chazelle zobaczył panią w „Zimnej wojnie" i zachwycił się. To prawda, że propozycję zagrania w serialu dostała pani tuż przed narodzinami Jasia?

Tak, kilka dni przed wyznaczonym terminem porodu spotkałam się z Damienem w Santa Monica. Umówiliśmy się niedaleko mojego mieszkania i szpitala uniwersyteckiego UCLA, gdzie Amazon i ubezpieczalnia zorganizowały mi poród. Trochę już bałam się od tego miejsca oddalać. Rozmawialiśmy trzy godziny. On mówił o „Zimnej wojnie," ja o jego filmach, o „La La Landzie" i „Whiplashu". Potem gadaliśmy o muzyce, o różnych kulturach, bo w końcu on jest w połowie Francuzem. I o życiu. Było miło. Bardzo szybko dostałam wiadomość, że Damien chciałby ze mną pracować, ale zależy mu, żebym nagrała dwa utwory dla kompozytora Glena Ballarda. Zaczęłam to robić, jednak dowiedziałam się, że ekipa Ballarda 6 lutego wraca do Stanów z castingów w Paryżu. To była data mojego porodu, ale czułam, że mam jeszcze kilka dni. Zaproponowałam im, że przyjadę i zaśpiewam na żywo. Mąż zapakował mnie do samochodu, wzięłam ze sobą walizkę, na wszelki wypadek, gdybym musiała natychmiast jechać do szpitala. Przyszłam do nich bardzo radosna, z wielkim brzuchem, z ustami pomalowanymi na czerwono. Przygotowałam dwa utwory, „The Eddy" i „Call Me When You Get There". Trzy godziny później odebrałam telefon, że dostałam rolę. A po tygodniu, 14 lutego, urodziłam Jasia. Do szpitala przynieśli kwiaty: „Witamy w Netflix Family". Dziesięć dni później przyjechał do mnie do domu Glen Ballard z coachem muzycznym. Zainstalowali mi w jednym pokoju kolumny, pianino i zaczęłam przygotowania. Tu Jaś na rączkach, tu karmienie... Tak pracowałam. Z Santa Monica produkcja chciała mnie natychmiast wysłać do Paryża, ale poprosiłam, żeby pozwolili mi na trzy tygodnie wrócić do Polski. Do Warszawy przyjechał ze mną coach muzyczny. Mieszkał w hotelu Regent, jeździłam do niego na próby rowerem. Jak Jasio się budził, wracałam do domu w mniej więcej siedem minut. Karmiłam go i z powrotem do roboty. Po trzech tygodniach mieliśmy gotowych siedem utworów. A gdy Jasio miał dwa miesiące, całą rodziną zapakowaliśmy się do samolotu i wylecieliśmy na pół roku do Paryża.

Chyba niełatwo pracować, gdy jest się matką takiego maleństwa?

To było wielkie wyzwanie logistyczne, ale z pomocą rodziny i przyjaciół udało się.

„The Eddy" to ośmioodcinkowa historia z wątkiem kryminalnym. I przede wszystkim jest tu nocne życie Paryża. Jazzowy klub, dużo muzyki. Gra pani jedną z najważniejszych postaci, śpiewa też czternaście piosenek – dwie po francusku, dwanaście po angielsku.

Główny bohater, Elliot, grany przez André Hollanda, jest właścicielem klubu. Dwie duże role żeńskie to moja postać i córka Eddy'ego, w którą wciela się Amandla Stenberg. Każdy z nas, a także muzycy z zespołu, ma swój odcinek. Mai poświęcony jest odcinek piąty, w pozostałych też się pojawiam, ale moja bohaterka nie jest tam postacią wiodącą. W „The Eddy" w rolach aktorskich występują też autentyczni muzycy. Obserwowałam ich zmagania, jak z ogromnym powodzeniem radzili sobie. Chorwatka Lada Obradović, perkusistka, miała bardzo trudne aktorsko sceny i wypadła w nich znakomicie. Fantastyczny pianista Randy Kerber, który pomagał mi zrobić improwizacje jazzowe, często prosił mnie o rady. „Nie rób za dużych grymasów twarzą" – mówiłam, bo takie wskazania dawał mi zawsze na początku Paweł Pawlikowski. Ale zaskoczyło mnie, jak bardzo muzycy są otwarci na aktorstwo. Tworzenie roli było dla nich totalną frajdą.

Rola Mai musiała być spełnieniem marzeń dziewczynki, która wyrosła w podkrynickiej Muszynce i zawsze chciała śpiewać.

No, pewnie. Od najmłodszych lat wyobrażałam sobie, że jestem piosenkarką, występuję na scenie, udzielam wywiadów. Quincy Jones czy Michael Jackson, prywatnie przyjaciele i muzyczni partnerzy Glena Ballarda – to moje dziecięce fascynacje. Więc to był fantastyczny projekt. Najlepsze studia jazzowe, jakie mogły mi się przydarzyć.

Na YouTubie nagranie, w którym na gali „Szansy na sukces" uczennica szkoły hotelarskiej Joasia Kulig śpiewa „Między ciszą a ciszą", ma dziś 2,5 mln wejść. Wojciech Mann pyta: „To za dwa lata będziesz w trzeciej klasie?". „No, jak dożyję..." – śmieje się dziewczynka. Dziewczynka dożyła tej trzeciej klasy, ale nie została menedżerką hotelu. W karierze aktorskiej śpiew jednak zawsze pani towarzyszył. W pierwszym filmie Pawła Pawlikowskiego „Kobieta z piątej dzielnicy" wykonywała pani „Tomaszów". W „Idzie" była piosenkarką z nocnego klubu. W „Zimnej wojnie" jest już wszystko: od folkloru po jazz.

To prawda, że „musicalowe" podejście jest bliskie mojemu sercu. Także dlatego „The Eddy" jest spełnieniem marzeń. Ale też dostałam tę rolę dlatego, że połączyłam edukację aktorską i muzyczną. Glen Ballard mówił mi, że trudno jest znaleźć kogoś, kto ma takie podwójne przygotowanie. Ważne było i to, że miałam wcześniej takie doświadczenia w polskich filmach.

I chyba nie czuła pani tremy? Wcześniej grała już pani z Ethanem Hawkiem w „Kobiecie z piątej dzielnicy" czy z Juliette Binoche w „Sponsoringu" Małgorzaty Szumowskiej.

To rzeczywiście pomogło mi pokonać początkowe onieśmielenie. Ale też w czasie kampanii oscarowej poznałam wiele gwiazd, m.in. Leonarda DiCaprio czy Natalie Portman. Zobaczyłam, że to kompletnie normalne osoby.

Mówi się, że trudno jest polskim aktorom wyjść w świat. Pani się udało. Czemu zawdzięcza pani ten sukces?

Odnalezienie się na amerykańskim rynku wymaga potwornego wysiłku i pracy. Podziwiam dziewczyny, które tam walczą. I myślę, że bardzo trudno się przebić, jeśli nie masz filmu, który cię poniesie. Za mną stała „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego. Bez tego świetnie przyjmowanego wszędzie tytułu nie miałabym tam żadnych szans. Penelope Cruz czy Marion Cotillard też pojechały do Stanów ze swoimi filmami europejskimi. I cieszę się, że pojawiają się w Polsce tytuły, które są dostrzegane na świecie, choćby Pawła Pawlikowskiego czy teraz „Boże Ciało" Jana Komasy. To tworzy dobrą atmosferę. Moja znajoma, która uczestniczy w amerykańskich castingach, powiedziała mi, że specjaliści od obsady są obecnie znacznie bardziej otwarci na polskich aktorów. To ważne, bo w Los Angeles konkurencja jest ogromna. A my mamy przecież coś do zaoferowania: słowiańskość jest ciekawa. No i zmienia się ostatnio stereotyp aktora „wschodniego".

Kiedy patrzy się z zewnątrz, można odnieść wrażenie, że przed panią, podobnie zresztą jak przed drugim bohaterem „Zimnej wojny" Tomaszem Kotem, świat otworzył się dość szybko i łatwo.

Tak to wygląda z daleka, ale sukces dużo kosztuje. Gdybym nie była uparta i pracowita, wielu rzeczy nie udałoby mi się osiągnąć, bo trzeba pracować na maksa, pokonywać kryzysy, dawać sobie radę z konfliktami wewnętrznymi. Czasem zrobić jakieś kroki pomimo lęku i niepewności. Więc to pozory, że wszystko mi tak łatwo przychodzi. Nieraz musiałam pokonywać własny lęk i niepewność.

Podobno dostała pani z Hollywood następne propozycje.

Pierwsza przyszła już w trakcie zdjęć do „The Eddy". Wielki film, gwiazdorska obsada. Ale odmówiłam. Wiedziałam, że muszę zrobić po serialu przerwę. Kilka dni później przyjęła tę rolę inna aktorka. Andre Holland powiedział mi, że tak to jest w Hollywood. Czasem musisz podjąć decyzję w dwa dni, jeśli się nie zdecydujesz, to ktoś inny powie: „tak". Jednak wcale tej roli nie żałowałam. Zrozumiałam, że trzeba zdać sobie sprawę z własnych możliwości, siły, sytuacji życiowej i świadomie podejmować decyzję. Nie wchodzić we wszystko, tylko być w zgodzie ze sobą. Każdy wybór wpływa na twoje życie, a jeśli jesteś matką – także na życie innych. Trzeba mieć priorytety i jestem dumna, że taką decyzję podjęłam. A kariera? Jeśli mają przyjść następne propozycje, to przyjdą.

Sukces panią zmienił?

Z pewnością, ale nie tak, jak ludzie zwykle myślą. Mnie się to wszystko przydarzyło w dojrzałym wieku, gdy już uporządkowałam życie osobiste. Gdybym miała dwadzieścia lat, pewnie bym tego nie udźwignęła, bo sukces wymaga wielkiej pracy wewnętrznej, żeby nie ulec presji i się nie pogubić. Oznacza kompletną utratę anonimowości. Jak utrzymać dobrą energię, gdy nagle wielu ludzi czegoś od ciebie chce, czegoś oczekuje? Dlatego cieszę się, że to przyszło teraz. Po tych dwóch szalonych latach zyskałam ogromne doświadczenie życiowe, ale też zrozumiałam, że człowiek ma ograniczoną ilość energii. I wiem już, że muszę stworzyć sobie prywatną przestrzeń, znaleźć równowagę między pracą a życiem rodzinnym, domem. Mój mąż jest artystą, reżyserem, też ma nieregularny tryb pracy. W takiej rodzinie stworzenie symbiozy i równowagi to codzienny duży wysiłek. Nigdy nie zbudujemy domu całkowicie regularnego, ale walczymy o niego.

Jednak z pani energią i pracowitością takie całkowite zatrzymanie się jak teraz, w czasie pandemii, nie jest chyba łatwe?

Dałam sobie prawo do przystopowania już wcześniej, przed kwarantanną. Z moim charakterem niełatwo mi to przyszło, jednak pojawienie się dziecka nauczyło mnie, że są rzeczy ważniejsze niż doskonalenie się i parcie do przodu. Że jest życie i czasem trzeba dla niego z czegoś innego zrezygnować. Posłuchać siebie, a nie doradców, którzy mają na ciebie kolejny pomysł. Tylko że teraz ten przestój nie jest już moim własnym wyborem. Wszyscy zostaliśmy uwięzieni, pozbawieni wolności, ale to przecież musi minąć. I kiedyś minie.

Skąd biorą się w pani upór, pracowitość, rozsądek? To charakter góralki?

Moje pochodzenie z Małopolski na pewno ma ogromne znaczenie. Wychowałam się w Muszynce, w małej wsi w górach, otoczona piękną przyrodą, wśród otwartych, życzliwych ludzi. W niewielkiej społeczności jest bliżej do drugiego człowieka, więc dzieciństwo z pewnością mnie ukształtowało. A potem było jedenaście lat życia w Krakowie, w mieście, które mnie rozwinęło, otworzyło moje horyzonty. Po przeprowadzce do Warszawy czerpałam już z tego, czym tam nasiąkłam. Ale w tym mieście wciąż jeszcze się gubię.

A w Muszynce są z pani dumni?

Tam naprawdę wszyscy cieszą się z moich sukcesów. Dawno w Muszynce nie byłam i trochę tęsknię, ale moja rodzina jest dziś bardzo rozstrzelona. W górach został tylko jeden z braci. Mama i siostra mieszkają w Krakowie, druga siostra w Szwajcarii, inny brat krąży między Anglią a Krakowem. Rodzice męża i jego rodzeństwo też są w Krakowie. W Warszawie nie mam bliskich, to miejsce pracy i przyjaźni. Ale wciąż myślę, gdzie się zakorzenić. Większość rodziny mam w Krakowie, pracę w Warszawie, kolejne projekty rzucają mnie na wiele miesięcy do innych miejsc. Na razie prowadzimy z mężem cygańskie życie. Może dlatego ten okres zatrzymania, refleksji był mi potrzebny.

Tęskni już pani do normalności?

Pewnie! Najbardziej mi brakuje kontaktu z ludźmi. Izolacja jest koszmarem. Tu, pod Krakowem, w pierwszej chwili tak bardzo jej nie czułam. Przeżyłam szok, gdy pojechałam do Warszawy, żeby nagrać audiobook. Maseczki, rękawiczki, dezynfekcja. Strach, jakby druga osoba była trędowata, bo nie wiadomo, czy nie jest nosicielem koronawirusa. Świadomość, że może on być wszędzie, rodzi panikę, ale trzeba nauczyć się z tym wszystkim żyć. Powrót do normalności musi nastąpić, gdyż ludzie muszą pracować, jakoś się utrzymać. Tylko że to będzie ogromnie trudne. Dzisiaj człowiek wciąż konfrontuje się ze śmiercią. Ona jest wpisana w każde życie, jednak wirus czyni ją wszechobecną, zwłaszcza że nie wiadomo, do kogo przyjdzie. Także stąd ten lęk. Może powinniśmy zaczynać wiadomości od podawania liczby wyleczonych, a nie ofiar? I myśleć jaśniej o przyszłości?

Jak epidemia wygaśnie, co pani zrobi?

Chyba zorganizuję imprezę, na którą zaproszę z 200 osób.

rozmawiała Barbara Hollender

Plus Minus

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Gdzie pani spędza czas kwarantanny?

Joanna Kulig: Pod Krakowem, w domu teściów. Mamy tu ogród i możemy choć trochę zapomnieć o tym, co dzieje się wokół.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich