Plus Minus: Skąd wziął się ten pomysł? Przyzwyczaiła pani widzów do filmów drapieżnych, mocno osadzonych w rzeczywistości, a w „Córce Boga" serwuje pani przypowieść. Na dodatek pierwszy raz zrealizowała pani film po angielsku. Pierwszy raz – według cudzego scenariusza. I wreszcie pierwszy raz – po siedmiu filmach artystycznych – wybrała pani kino gatunkowe.
Ja bym powiedziała: „Nareszcie!". Zawsze byłam radykalna w swoich artystycznych gustach. Robiłam filmy arthouse'owe, „festiwalowe". Podobne filmy wspierałam, kiedy byłam w różnych gremiach jurorskich, w Wenecji czy Berlinie. Ale przyszedł moment, gdy poczułam, że one nie zaskakują mnie już tak jak kiedyś. Na festiwalu weneckim Złotego Lwa przyznaliśmy „Romie", ale mnie naprawdę obudziła „Faworyta" Lanthimosa. Zrozumiałam, że mam w sobie jakąś nową energię, że chciałabym zrobić komedię, coś z pogranicza kina gatunkowego. Poczułam się wypalona w art-house, nabrałam ochoty na inne wyzwanie.
To prawda, że historia „Córki Boga" zaczęła się o piątej rano w Cannes?
Tak. Na festiwalu poznałam przez swoją amerykańską agencję Davida Lancastera, producenta między innymi „Whiplash" Chazelle'a i „Wolnego strzelca" Gilroya. Spytał, czy znam dobrego polskiego operatora. Skontaktowałam go z Michałem Englertem, który wysłał mu demo z fragmentami naszych filmów. Spodobały mu się, a jak usłyszał, że jestem ich reżyserem, przekazał mi scenariusz „Córki Boga", napisany przez Australijkę Cathy McMullen.
Po berlińskich Niedźwiedziach dostawała pani ze Stanów dużo propozycji. Konsekwentnie je pani odrzucała.