Zmarła niedawno Ewa Demarczyk mocno zrosła się ze swoimi piosenkami, bo miało się wrażenie, że w każdej ze swych bohaterek odnajdywała cząstkę siebie, swej niezwykłej osobowości i swego burzliwego życia. Każdej wykonywanej piosence dodawała skrzydeł, skrzydeł Czarnego Anioła. Dziś już mało kto pamięta, że wcale nie była pierwszą wykonawczynią Tuwimowego „Grande Valse Brillante", że Zygmunt Konieczny napisał doń muzykę dla swego przyjaciela Mieczysława Święcickiego, który ściągnął go do Piwnicy pod Baranami. Ale dopiero Demarczyk wydobyła z tej opowieści cały dramatyzm i prawdę, rzucając na kolana publiczność i krytyków. Warto przypomnieć, że tego zachwytu na początku wcale nie podzielali spadkobiercy Tuwima. Nie chodziło im oczywiście o jakość wykonania, ale o fakt, że zmienił się podmiot opowieści. Opisywana przez Tuwima madonna przemówiła teraz w swoim imieniu.
Była absolutną ikoną polskiej piosenki. Ikoną, która zachwycała publiczność w wielu miejscach świata. Miała olbrzymie poczucie wolności. Nie dawała sobie niczego narzucić. To sprawiało, że mówiono o jej trudnym charakterze. Uporze czy raczej upartości.
Już dwa lata po debiucie Bruno Coquatrix, legendarny impresario francuski, zaprosił ją do słynnej paryskiej Olimpii. Koncert wywołał euforię wśród widzów, mimo że śpiewała w niezrozumiałym przez nich języku Chopina. Coquatrix klęknął przed nią, zaproponował dwuletni kontrakt i nie kryjąc wzruszenia, miał powiedzieć: „Tylko pani będzie mogła wydobyć piosenkę francuską z g..., w którym utonęła po śmierci Édith Piaf". Artystka podziękowała za uznanie, ale wolała pozostać pierwszą Demarczyk niż drugą Piaf. Do Francji dała się zaprosić kilkakrotnie i zawsze była przyjmowana entuzjastycznie. Złośliwi koledzy sugerowali nawet, że powinna zmienić nazwisko na Eva de Marczyk. Występowała w Europie Zachodniej, USA, w ZSRR otaczano ją kultem nie mniejszym niż Okudżawę, Wysockiego czy Annę German.
Wiedziała, że jest w swoich interpretacjach jedyna, niepowtarzalna, dlatego utwory, które włączyła do repertuaru, traktowała jak swoją własność. Spotkanie z Zygmuntem Koniecznym uważała za szczególne zrządzenie losu. Dla obojga był to niezwykle twórczy okres. To przecież z muzyką Koniecznego wyśpiewała wiersze wojenne Baczyńskiego, „Karuzelę z madonnami" Białoszewskiego, „Garbusa" Leśmiana, „Pocałunki" Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, „Tomaszów" Tuwima czy „Czarne anioły" Dymnego. Rozstała się z Koniecznym, gdy zobaczyła, że chce on komponować także dla innych wykonawców. – Nie można nikogo zmusić do miłości – powiedziała we wspomnianym wyżej wywiadzie o rozstaniu z kompozytorem.
Maja Komorowska znakomicie zagrała Rachelę w ekranizacji „Wesela", ale nawet ona uważała, że Wajda nie powinien rezygnować z wcześniejszego pomysłu, by tę postać „wysłanniczki ze świata poezji" powierzyć Ewie Demarczyk, zwłaszcza że była wtedy świeżo upieczoną absolwentką krakowskiej PWST.