Tracących przytomność traktowano jak bohaterów walki o sprawę. Podniecenie utrzymywało się tylko przez parę godzin, resztę czasu – kilkanaście dni – pracowano w ciszy i skupieniu. Uważano, by nikogo nie przeoczyć, ale to było coś więcej niż profesjonalizm. W ich działaniu była jakaś straszliwa, odwrócona nabożność. Do dołów ciskano królów i królowe, następców tronu i delfinów, książąt i ministrów. Trupy starców, dzieci i tych, którzy urodzili się martwi (za co teraz gotowano im gorącą owację). Cuchnąca, brudna maź, mieszanka czaszek, kości i palonego wapna kipiała, trawiąc tysiąc lat francuskiej monarchii. Odnaleźli, wygrzebali z podziemi i krucht prawie wszystko, co było im potrzebne. Jedynym wielkim nieobecnym na tej republikańskiej fecie okazał się Ludwik IX Święty. Szukano go długo i zawzięcie, pewnie właśnie dlatego wszystko się przeciągnęło. Bez niego, szczególnie jego sprawa, dla której się tam zebrali, mdleli ze smrodu i zmęczenia, nie została załatwiona do końca. Świętości ostatecznie nie udało się pogrzebać w zbiorowym grobie rewolucji.
Ich sprawa nie przestaje być od tamtej pory naszą. Tamta nienawiść ma w zwyczaju wracać jako nostalgia. Bo pytanie, z czym tak naprawdę walczono w Saint-Denis ponurą jesienią 1793 roku, pozostało bez odpowiedzi. Z przeszłością czy wiecznością? Wysłannicy Konwentu mścili się na trupach, czymś co i tak już przecież było tylko cieniem istnienia, czy może raczej gonili duchy – próbowali zmienić w błoto, coś czego nawet nie dało się dotknąć. Wymknęło im się wtedy i wymyka do dzisiaj. I to jest właśnie nasze pytanie, ta sama wątpliwość. Tęsknimy dziś coraz częściej za tym, z czym oni walczyli, tylko nie bardzo wiemy, skąd się to wzięło – z historii czy może jednak z wieczności.
To był jakiś telewizyjny talk-show, naturalne środowisko dla współczesnych królików, władców cepelii. Dziennikarka zapytała księcia Karola, po co jeszcze w dzisiejszym świecie potrzebna jest monarchia. „Ależ droga pani – tu zawiesił głos dla wywarcia właściwego wrażenia – monarchia ma w sobie pierwiastek świętości". To nic, że słowa te padły akurat z ust tego nieszczęsnego erotomana. Niektórzy rodzą się książętami i królami, żeby z ich ust padło jedno jedyne zdanie. Wszystko inne i tak wyląduje na śmietniku razem z wczorajszymi brukowcami.
„Król cię dotyka, Bóg cię uzdrawia". Formuła, którą wypowiadano dopóty, dopóki trwała wiara w świętość monarchii. Dłużej niż od momentu, gdy w rewolucyjnym parlamencie przyjęło się dzielić świat na prawicę, lewicę i leżące między nimi bagno. Dużo dłużej niż zamiast bożych pomazańców na czele państw stoją pomazani obelgami ludu pierwsi obywatele. Dłużej nawet niż istnieje Unia Europejska.