Wojtek nie był tak znany. Gazety owszem, wspomną o śmierci Wojciecha Borowika i będzie, że KOR, że były poseł, że Stowarzyszenie Wolnego Słowa, padnie straszna nazwa Covid-19 i już. W sumie nie wiem, czemu śmierć Wojtka tak mnie poruszyła, nie byliśmy od dawna bardzo blisko. Może dlatego, że był pierwszym politykiem, z którym przeszedłem na ty? Byłem gówniarzem, który – by zachować niezależność, tak to wtedy widziałem – nie miał zamiaru przyjaźnić się z politykami, a tu podchodzi taki i proponuje, byśmy mówili sobie po imieniu. Ba, zaprasza potem na 40. urodziny, co brzmiało jak wejście w conradowską smugę cienia, tak długo ludzie żyć nie mogą! Potem już poszło, Piotr Marciniak, Artur Smółko, Ryszard Bugaj – w zdominowanym przez postkomunistów i PSL Sejmie II kadencji Unia Pracy była miejscem niezapomnianych przeżyć towarzyskich. I wszędzie tam kręcił się dobrotliwy, ciepły Wojtek, nijak niepasujący do świata brutalnej polityki.
Wypchnęła go ona i było to najszczęśliwsze wydarzenie jego życia. To wtedy, będąc kompletnie na marginesie, stworzył Stowarzyszenie Wolnego Słowa. To oni, starsze panie i śmieszne dziadki – kombatanci upominają się o takie głupstwa jak pamięć o zabitych, ale przede wszystkim godność żyjących, zwłaszcza tych, dla których III Rzeczpospolita okazała się wyzwaniem zbyt trudnym. Dalece wyszli poza wspominki o tym, jak byli piękni i kręcili powielaczami. Okazało się w dodatku, że można to robić ponad wszelkimi politycznymi różnicami, że ramię w ramię współpracują lewak z Unii Pracy i prawak z PiS-u zaangażowany w smoleńskie miesięcznice. To Wojtek cieszył się jak dziecko, gdy dwóch byłych działaczy opozycji, teraz najdalej od siebie, potrafiło nie tylko usiąść do rozmowy, ale żywiołowo zaprzeczyć, że są wrogami, i podkreślać szacunek do siebie. Dla Wojtka Borowika to było tak istotne, bo wierzył, że te podziały nie są najważniejsze, wszak znów trzeba upomnieć się o tych, którym najtrudniej.
Miejsce Wojtka, jak i miejsca wielu innych, będą w czasie tej Wigilii puste, talerze oblane łzami najbliższych, prezenty nierozpakowane. Zostanie, jakże to banalne i niepocieszające, pamięć. I coś jeszcze, coś, czego nie chcę nazywać testamentem, bo to zbyt wielkie słowo. Borowik miał swoją misję. Wiedział, że jest po to, by kołatać, upominać się o tych, którzy o swoje zawalczyć nie potrafią, o których nikt inny się nie upomni. Dbał o prawdziwych bohaterów, dla których – jak i dla niego – miejsca w podręcznikach zabraknie.
Co lepsze, zostawił po sobie stowarzyszenie i oni, jestem przekonany, to pociągną. My możemy zająć się resztą. Tak, wiem, nie każdy potrafi, może, chce zakładać stowarzyszenie czy fundacje, to jasne, ale każdy może pomóc. Ot, Paweł Kukiz propaguje na fejsie akcję „Przybij piątkę w niedzielę", czyli podaruj co niedzielę 5 zł. Ktoś powie, że to niepoważne, a przecież jest dokładnie odwrotnie. Każdy, kto zajmuje się filantropią – co za niemodne słowo – wie doskonale, że bardziej nawet niż bajońskie sumy spadające z nieba jednorazowo potrzebne są stałe, comiesięczne wpłaty. – Nie ma kwoty zbyt małej – powtarzał mi kilka lat temu zakonnik wydający zupy bezdomnym. – Dwa złote to talerz zupy. Dla ciebie niewiele, a nakarmisz człowieka.