Do książek Andrzeja Szczeklika wracam ostatnio, tak jak chory, który się dusi, sięga po butlę z tlenem. Wciągam całymi haustami niepewność i brak zaufania. Nie do świata czy systemu, ale do samego siebie, swojej wiedzy i zawodu. Autor podręcznika chorób wewnętrznych, na którym wychowało się kilka pokoleń polskich lekarzy, najczęściej cytowany w pracach innych naukowców polski lekarz. Człowiek pod każdym względem uprawniony do tego, żeby z wyżyn swojego doświadczenia spoglądać z pewnością i spokojem na złożony mechanizm ludzkiego ciała. A im więcej wiedział, tym mniej ufał posiadanym informacjom. Aż wreszcie zaczął pisać książki układające się z czasem w nieoficjalną „trylogię o uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki".

Wielki akt zwątpienia. Nie w naukę, tylko w jej samowystarczalność. Gotowość do dawania ścisłych odpowiedzi na każde dotyczące ludzkiego istnienia pytanie. Pychę, do jakiej zdolna jest tylko ignorancja. Cytaty z Petrarki i Arystotelesa, Marii Janion i Jana Pawła II – to nie była zwykła erudycyjna żonglerka, do jakiej przyzwyczajeni są humaniści. Za każdym razem, kiedy ten jeden z najwybitniejszych polskich lekarzy oddawał głos w sprawach cierpienia, choroby, śmierci i uzdrowienia autorom niepotrafiącym pewnie nawet opisać poprawnie budowy komórki czy wskazać, gdzie znajduje się splot słoneczny, składał ofiarę z pychy swojej dziedziny i wielu jego kolegów. Chylił czoło przed tym wszystkim, czego nie da się ująć w podręczniku chorób wewnętrznych ani żadnym innym kompendium, a bez czego trudno na poważnie rozmawiać o leczeniu człowieka. Procesie mającym naprawdę mało wspólnego z naprawianiem maszyny. Gdzie sploty sił duchowych i fizycznych są tak ciasne, że nie ma sensu ani powodu ich rozdzielać, a bliskość drugiego człowieka może się okazać najskuteczniejszą kuracją. Czasami przywoływał też na pomoc kolegów, specjalistów nauk ścisłych, na tyle inteligentnych, żeby zdawać sobie sprawę z tego, jak mało wiedzą o człowieku. „Materia ożywiona i jasność (clarity) to przeciwieństwa, które się odpychają" – pisał jeden z nich, Albert Einstein.

Najbardziej przerażającym i dokuczliwym ze wszystkich pandemicznych obostrzeń jest to, które nie znalazło się w żadnym rozporządzeniu ministra zdrowia. Niewypowiedziany wprost, ale przestrzegany z żelazną konsekwencją nakaz milczenia nałożony na humanistykę. Tak jakby nauki o człowieku nie miały zupełnie nic do powiedzenia w chwili największego od lat kryzysu i zagrożenia. O czym krzyczy ta cisza? Że w sprawach życia i śmierci dzisiejsi humaniści nie mają niczego istotnego do powiedzenia. To milczenie jest wielkim aktem zwątpienia, ale już nie w samowystarczalność – jak w przypadku Szczeklika – ich dziedziny, lecz w ogóle w sens jej istnienia. Bo jeżeli nie teraz, to kiedy? Kiedy pisać i mówić o tym wszystkim, co nie mieści się w wynikach żadnego wymazu, umyka statystykom i wskaźnikom, a wypełnia życie nas wszystkich, zabija albo uzdrawia? Na trucizny, jakimi są strach i samotność, nie wymyśli lekarstwa żaden koncern farmaceutyczny. Chyba że któryś z nich na poważnie weźmie refren piosenki Lao Che: „Poradzić mi chciej, Magistrze Pigularzu/ Bo chciałbym się pozbyć cierpień mych bagażu/ I wiem ja, co koi ból krzyża i siedzenia/ Poleć mi coś mocnego na ból istnienia".

Trwa wielka weryfikacja. Bardzo przypominająca tę, za pomocą której internetowe serwisy sprawdzają, czy to aby nie jakiś bot próbuje się zalogować na nasze konto. I obyśmy po jej przejściu ujrzeli taki sam komunikat: „Udowodniłeś, że jesteś człowiekiem. Możesz kontynuować".