Proces ustosunkowywania się do rzeczywistości jest bardziej skomplikowany (więcej piszę o tym w recenzji książki Marka Kaczmarzyka i Marka Migalskiego „Homo Sapiens Politicus >P25). Gdy stykamy się z nowym zagadnieniem, najpierw odnosimy się do niego naszymi emocjami, kierujemy się przede wszystkim poczuciem estetycznym, sympatiami i antypatiami. I dopiero gdy już tak się pierwotnie nastawimy, włączamy rozum. Tyle że najczęściej racjonalizujemy pierwotną decyzję o tym, jak się do sprawy odnieść i rzadko kiedy decydujemy się na wysiłek, by przyznać się do błędu i zmienić zdanie.
Doskonale widać to w mediach społecznościowych, w których obowiązuje zasada, że każdy musi się jak najszybciej odnieść do nowego wydarzenia. W związku z tym reakcja najczęściej przebiega wzdłuż znanych nam linii podziału.
Skądinąd korzystają z tego marketingowcy. Wystarczy, że kilku wpływowych komentatorów jako pierwsi w mediach społecznościowych skomentuje wydarzenie, wypowiedź, nowy klip, piosenkę znanego artysty, książkę, a wówczas mogą narzucać szerokim rzeszom użytkowników sieci (któż nie jest dziś jej użytkownikiem?) sposób odnoszenia się do danej sprawy.
Szczególnie dobrze to zjawisko widać po reakcjach na wydarzenia dotyczące postaci wywołujących największe emocje. Na przykład Donalda Trumpa. Dla większości polskiej prawicy jest on postacią symboliczną, bohaterską, cudowną. Gdy Trump pojawia się w świątyni Jana Pawła II i fotografuje się pod umajonym biało-czerwonym bukietem pomnikiem papieża Polaka, nasza prawica wpada w ekstazę i pęka z dumy. Gdy dowiaduje się, że wizytę tę potępia arcybiskup Waszyngtonu, nasza prędzej gotowa jest hierarchę oskarżyć o lewactwo, niż spróbować zrozumieć złożoność sytuacji w USA i oburzenie biskupów (również anglikańskich) po tym, gdy prezydent USA kazał rozgonić manifestantów przy użyciu siły, by dzień wcześniej strzelić sobie fotkę z Biblią na tle innej waszyngtońskiej świątyni.
Gorzej, gdy stawką jest bezpieczeństwo Polski. Jak na przykład w ostatni weekend, gdy administracja Trumpa potwierdziła, że prezydent nakazał amerykańskiej armii wycofanie 10 tys. żołnierzy z Niemiec. Lwia część prawicy zareagowała według schematu: lubimy Trumpa, nie lubimy Merkel, więc bijemy brawo. Nawet tak doświadczony polityk jak Mateusz Morawiecki wyraził radość i nadzieję, że żołnierze ci przyjadą do Polski. Gdy jednak wnikliwie przyjrzymy się decyzji prezydenta USA, łatwo dostrzeżemy, że jest ona dla Polski niekorzystna. Nad Wisłę może przyjechać co najwyżej 1000 żołnierzy wycofanych z Niemiec, a przecież obietnicę zwiększenia liczebności US Army na naszym terytorium Trump złożył już rok temu. Nic nowego nie zyskujemy, a osłabienie kontyngentu amerykańskiego w Europie jest dla nas problemem. W razie militarnego konfliktu jakakolwiek pomoc do Polski przyjdzie z Zachodu. Im mniejsze będą tam siły, tym później przyjdzie pomoc. W dodatku choć Rosja nie przestała prowadzić agresywnej polityki wobec Ukrainy, Trump daje jej prezent, zmniejszając swój potencjał w regionie. Poza wszystkim konflikt między dwoma naszymi sojusznikami – Niemcami i Ameryką – jest dla nas pułapką.