Nieporozumienie pobudzające od tamtej pory wyobraźnię nieskończenie bardziej niż opowieść, która je wywołała. Początek badań nad „strategicznym zarządzaniem percepcją", pierwsze granty Fundacji Rockefellera i raporty o wpływie mass mediów na masowe społeczeństwo. A z biegiem czasu tylko nabiera tamten wieczór znaczenia. Im bardziej prymitywnym, ograniczonym w swoim oddziaływaniu medium wydaje się radio i im mniejszą porcją jawi się godzinna audycja w porównaniu z oceanem informacji, w którym bez przerwy pływamy. Od tamtej chwili wiadomo już było, że naszym światem, miejscem, z którego pochodzą nasze emocje i myśli, jest świat zmyślony. Bo jaką uciekający po nocy ze swych przedmieść Amerykanie mogli mieć pewność, że to dzisiejsze gazety mówią prawdę, a wczoraj radio kłamało? Czym innym jest od tamtej pory wiarygodność niż kwestią statystycznej przewagi zwolenników jednej z kilku wersji wydarzeń? Bo jeżeli byliśmy w stanie uwierzyć w inwazję Marsjan, to w co nie uwierzymy; gdzie nasz zdrowy rozsądek wyznaczy końcową linię oporu?
W powieści Wellsa to nie my pokonujemy kosmitów. Ludzkość jest od początku skazana na porażkę. Jesteśmy za mało inteligentni, rozproszeni i słabi, żeby stawić czoło przybyszom z Marsa. Całą robotę załatwiają za nas drobnoustroje, wirusy i bakterie, na które ludzkość zdążyła się uodpornić w ciągu milionów lat ewolucji, a dla Marsjan okazują się zagrożeniem dużo większym niż wszystkie armaty i cały dynamit naszego świata. Przeszłość, czas spędzony na tej planecie, okazał się jedynym argumentem, jaki mamy na swoją obronę. Tym razem wystarczyło, ale co jeżeli oni wrócą? Czy pojedynek przeszłości z przyszłością, gdzie role zostały już jasno rozdzielone, nie jest z góry rozstrzygnięty, a kwestią pozostaje tylko, ile w tym starciu uda się ludzkości wytrzymać rund? To nie zwycięstwo nad przybyszami z kosmosu jest puentą tej historii, ale fakt, że widok spadającej z nieba gwiazdy nigdy już nie będzie okazją do wypowiedzenia życzenia, tylko zmówienia krótkiej modlitwy. Żeby to jeszcze nie było teraz. Wiadomo, wrócą, dlaczego mieliby tego nie robić, skoro za pierwszym razem ocalił nas tylko ślepy traf. Ale niech to potrwa jeszcze chwilę, tylko skończę remontować dach, wydam córkę za mąż, załatwię te kilka niemających najmniejszego znaczenia z kosmicznej perspektywy spraw. Co wam zależy, kochani Marsjanie. Jeszcze trochę, dobrze?
Nazwać epokę otwartą słuchowiskiem Wellesa „czasem naiwności" byłoby jednak zbytnim uproszczeniem. To wiek gotowości na katastrofę. Czujności, która dała o sobie wtedy znać, a od następnego ranka tylko się wyostrzyła. Powszechnej pewności, że największa z katastrof to ta, która dopiero ma się wydarzyć. Wszystkie poprzednie tylko ją zapowiadały, otwierały wątki mające się dopiero rozwinąć i zawiązać. To czas czekania na powtórkę, w porównaniu z którą pierwsza odsłona nie będzie się nawet umywać. Epoka drugiej fali.