Co dalej z wojną Rosji z Ukrainą? Putin wcale nie musi się zgodzić na ofertę Trumpa

I ekipa Donalda Trumpa, i zachodnia opinia publiczna wydają się być zgodne, że jeśli uda się Ukrainę namówić na ustępstwa, Władimir Putin zgodzi się na zawieszenie broni. Ale właściwie dlaczego miałby to zrobić?

Publikacja: 15.11.2024 07:05

Władca Rosji chce przed śmiercią wywalczyć sobie status bohatera narodowego. Tego, który „zebrał zie

Władca Rosji chce przed śmiercią wywalczyć sobie status bohatera narodowego. Tego, który „zebrał ziemię ruską”. Na zdjęciu Władimir Putin podczas wideokonferencji z członkami Rady Bezpieczeństwa na Kremlu, 9 lutego 2024 r.

Foto: Alexander KAZAKOV/POOL/AFP

Tysiąc dni od rozpoczęcia pełnoskalowej agresji Rosji wobec Ukrainy świat zastanawia się, co w tej kwestii zrobi Donald Trump. Ta niewielka liczba znanych konkretów, dotyczących trwających w jego otoczeniu przemyśleń (plan Vance’a, plan Kelloga-Fleitza) każe domyślać się jakiejś formy zmuszania Kijowa do ustępstw (zgoda na de facto oddanie okupowanych terytoriów, zamrożenie aspiracji do NATO), być może w połączeniu z zagrożeniem Moskwie intensyfikacją pomocy dla Kijowa w wypadku nieprzyjęcia tego rodzaju formuły (przypomnienie Putinowi o sile amerykańskich sił zbrojnych w Europie w trakcie rozmowy telefonicznej).

Rosja nie myśli tak jak Zachód. Paradoksalnie gospodarka nie jest dla nich aż tak ważna

Co naprawdę uczyni nowy prezydent – nie wiadomo. Zastanawia jednak dominowanie, jak wszystko wskazuje również w kształtującej się ekipie Trumpa, ale bardziej generalnie – w światowej (medialnej, eksperckiej i politycznej) opinii przekonania, które, czasem artykułowane wprost, częściej zakładane milcząco, można zrekonstruować tak: „pokój czy przynajmniej zawieszenie broni zależy od zgody Ukrainy na bolesne, ale realistyczne ustępstwa. Kiedy Kijów dojrzeje do uświadomienia sobie, jak dalece nie może zwyciężyć, albo kiedy zostanie do tego zmuszony przez Zachód, niemal automatycznie zawarty zostanie przykry kompromis o treści „pokój za ziemię”. I nastąpi albo ów pokój, albo – przynajmniej – trwałe zawieszenie broni. Albo (dopowiadają najskrajniejsi realiści) – zawieszenie broni nietrwałe, może tylko roczne lub dwuletnie, bo Rosja znów zapewne ruszy, ale da to stronie kijowskiej upragnioną „pieredyszkę”; pozwoli jej z pomocą Zachodu przygotować się do odparcia następnej agresji.

Tekstów opartych na tym założeniu można by cytować multum, i nie wychodzą one spod piór nieistotnych autorów. Tytułem przykładu – ostatnio w magazynie „Foreign Affairs” Richard Haass, były prezydent wydawcy tegoż periodyku, czyli jednego z najbardziej wpływowych amerykańskich think tanków Council on Foreign Relations, wzywa, by zmusić Kijów do rozmów groźbą zmniejszenia pomocy (połączonej z gwarancją długofalowego kontynuowania jej w razie zgody). Co potem? Potem, w myśl wizji snutych przez Haassa, nastąpi zawieszenie broni i długotrwały, wieloletni i ciężki, ale mimo to efektywny proces przywracania pokoju; Ukraina utraci pewne (niejasne do końca, które) terytoria, zyska zaś bezpieczeństwo, szanse gospodarczego rozwoju i wstąpienia do NATO, choć bez stacjonowania zachodnich wojsk na jej terytorium.

Autor nie twierdzi, że Rosjanie na pewno zgodzą się na to wszystko, ale wyraźnie jest zdania, że raczej to uczynią. Ale właściwie dlaczego mieliby tak postąpić? Wyraźnej odpowiedzi nie ma, wydaje się, że jest to dla autora (człowieka Zachodu) niemal niewymagająca uzasadnienia oczywistość.

Podkreślmy raz jeszcze – ta linia rozumowania nie jest nietypowa; replikowana jest w ostatnich miesiącach przez dziesiątki autorów (zauważmy jeszcze raz – zachodnich). Jest to zjawisko szkodliwe i groźne, bo założenie, że Rosja – niechby i ze złą wolą – z całą pewnością pójdzie na tego rodzaju rozwiązanie, jeśli zgodzi się na nie Ukraina jest, mówiąc łagodnie, nieoczywiste.

Dlaczego? Dlatego że zachodnia wizja sytuacji, w tym położenia Rosji – to nie jest wizja tożsama z wizją kremlowskiego kierownictwa. Ostatnie lata przyniosły aż nadto dowodów na to, iż rozumuje ono inaczej niż elity Zachodu, inaczej postrzega świat i zachodzące w nim procesy, inaczej widzi swoje interesy, a u podstaw jego decyzji leżą cele inne niż te, które jest w stanie zrekonstruować Zachód. Zachód, który w swojej kulturowej okcydentalocentryczności doszedł do tego, że po prostu przestał być w stanie wierzyć, iż jego niezachodni partnerzy mogą być powodowani czym innym niż tym, czym – jak sądzi on sam – powodują się wszyscy „normalni” ludzie. Że mogą oni, dla realizacji swych zamiarów, przez Zachód nierozumianych albo umieszczanych przezeń gdzieś na dole drabiny potrzeb, poświęcać korzyści dla ludzi Zachodu absolutnie pierwszoplanowe.

Że mogą być w stanie poświęcić życie wielu swoich rodaków, ich dobrobyt, a nawet – w to Zachodowi chyba najtrudniej uwierzyć – wzrost PKB dla realizacji celów dla Zachodu najzupełniej abstrakcyjnych. Lub też, po prostu, dla zachowania własnej władzy i własnego statusu. Co zresztą bynajmniej nie wyklucza się wzajemnie.

Władimir Putin zna się na warunkach wojennej gry

Historia ludzkich konfliktów daje aż nadto przykładów tego, że bardzo często ostatecznie zwycięża wcale nie ten, kto odnosi spektakularne zwycięstwa, kto prowadzi bardziej błyskotliwe operacje. Zwycięża po prostu ten, kto załamie się później. Na przykład, gdyby nie czynne wejście do wojny USA, to właśnie w ten sposób zapewne skończyłaby się pierwsza wojna światowa, w trakcie której słabły i Rzesza Kaisera, i koalicja anglo-francuska, ale ten drugi aktor – szybciej.

Otóż w obecnej sytuacji widać w kraju Putina rzecz jasna elementy osłabienia, więcej – w pewnych obszarach Rosja wręcz robi bokami. Ale nikt przytomny nie zaneguje, iż do ewentualnego załamania ma ona – z wszystkich możliwych przyczyn – znacznie dalej niż Ukraina. Bo ta słabnie szybciej.

Z tych wszystkich możliwych przyczyn najważniejsza jest, oczywiście, różnica potencjałów ludzkich. Przecież walczą ze sobą państwo ponad 140-milionowe i trzydziestoparomilionowe (a to drugie jest realnie, według wielu szacunków, na skutek masowej emigracji jeszcze znacznie mniej liczne).

Taką różnicę potencjałów demograficznych długofalowo zniwelować mogłaby jedynie miażdżąca przewaga jakościowa, techniczna, na miarę przewagi Anglików lorda Kitchenera w 1898 roku nad mahdystami – której Ukraina jednak nie ma. I dodajmy, że nie będzie miała nawet w wypadku udostępnienia jej przez Zachód wszystkich najnowszych rodzajów uzbrojenia – bo broń zachodnia bywa lepsza niż rosyjska, ale przecież nie aż w tym stopniu. Albo też bodaj częściowe zrównoważenie różnicy potencjałów mobilizacyjnych, poprzez np. stworzenie i trwałe utrzymywanie przez Zachód (przy zachowaniu formalnego podporządkowania ich sektorowi prywatnemu) na froncie po stronie ukraińskiej bardzo licznych międzynarodowych sił najemniczych – ale nikt jak dotąd tego nie realizuje i nawet nie proponuje.

Wojna, oczywiście, angażuje (wbrew temu, czego spodziewała się Moskwa w 2022 r.) wszystkie jej siły do stopnia doraźnie uniemożliwiającego Rosji wchodzenie w jakiekolwiek inne konflikty z jakimkolwiek innym przeciwnikiem, co jest dla niej wybitnie niekomfortowe. Zarazem jednak, jak dotąd, problemy Kremla z dalszym prowadzeniem walki na podobnym do dotychczasowego poziomie efektywności wprawdzie narastają, ale jeszcze nie osiągnęły poziomu krytycznego i nie wydaje się, aby miały przerosnąć w inną jakościowo fazę, ważąc słowa, w ciągu najbliższego półrocza czy roku.

Biorąc pod uwagę uderzającą nietrafność rozlicznych eksperckich twierdzeń, które od 2022 r. sukcesywnie przewidywały rozmaite rodzaje szybkiego załamania rosyjskiego wysiłku wojennego, odczuwa się skłonność do sformułowania dalej idących ocen, powstrzymajmy się jednak przed tą pokusą.

Dotyczy to również rosyjskich strat sprzętowych. Rozmaite zachodnie ośrodki stawiają rozmaite prognozy tyczące stopnia zużywania się wojskowej techniki i tempa, w jakim przemysł jest w stanie ją uzupełniać, jednak biorąc pod uwagę sprzeczności między tymi przewidywaniami oraz fakt, że daty, w których według ich wcześniejszych iteracji Moskwie miało zabraknąć czołgów czy rakiet, już dość dawno minęły, warto założyć, że jeśli nawet takie prawdopodobieństwo jest realne, to zrealizuje się nieprędko.

Wojna trwa w tej chwili już blisko trzy lata i wydaje nam się to strasznie długo. Jednak przypomnijmy, że ostatnia wojna o charakterze klasycznym i nieasymetrycznym, czyli iracko-irańska, trwała lat osiem, będąc przy tym przez cały czas starciem o wysokiej intensywności, bez okresów „zamrożenia”. Tylko że wtedy potencjały obu antagonistów były zbliżone. Teraz tak nie jest.

Rosja konsekwentnie wierzy w to, że złamie opór Ukrainy i Zachodu

Truizmem jest już przyznanie, że Rosjanie konsekwentnie idą naprzód. Mniej banalne jest dostrzeżenie, że ich cecha narodowa, którą zawsze była bardzo twarda postawa żołnierza na froncie (bardzo twarda również wtedy, kiedy nie broni swojej ziemi, tylko uczestniczy w wojnie agresywnej), jak się okazuje, przetrwała – w co w 2022 r. nie wierzył nikt. Wszyscy wówczas byli zdania, że z racji niepopularności wojny napastniczej oraz trwającego już parę dekad stopniowego ogarniania Rosji przez cywilizacyjne tendencje, właściwe dla „miękkiego” dziś Zachodu, wysłane na Ukrainę oddziały rosyjskie będą stanowić łatwo rozpraszającą się w popłochu zbieraninę. Okazało się to nieprawdą.

To, że przetrwała również inna tradycyjna cecha rosyjskiego żołnierza, jaką jest skłonność do dzikiego okrucieństwa, zaskoczyło natomiast w znacznie mniejszym stopniu.

Idą do przodu – znowu truizm – w tempie niewielkim, ale konsekwentnie już wiele miesięcy. To niewielkie tempo może usypiać czujność. Ale niekoniecznie słusznie. Straty terytorialne, same w sobie, są tu mniej ważne – ważniejsza jest utrata żywej siły broniącej się armii oraz narastanie jej wszechstronnego zmęczenia. W rosyjskim prowojennym internecie lejtmotywem jest twierdzenie, że taki powolny proces słabnięcia przeciwnika może nagle przyspieszyć aż do granicy załamania, i znając historię wojen, trudno uznać taki scenariusz za wykluczony. Sama słuszność sprawy, w której walczą Ukraińcy, i ich bohaterstwo nie czynią go niestety niemożliwym.

Rosjanie ponoszą przy tym, bezdyskusyjnie, potężne straty ludzkie. Ponieważ poziom przyrostu naturalnego w ich kraju jest już od dawna horrendalnie niski, na poziomie Zachodu (choć, zauważmy na marginesie, wyższy niż w Polsce w ostatnich latach), to w przyszłości owe dzisiejsze straty będą miały destrukcyjny wpływ znacznie większy niż te, w liczbach bezwzględnych większe o rzędy wielkości, poniesione w czasie II wojny światowej. Tragiczne efekty przyniesie zwłaszcza skokowe przyspieszenie wyjaławiania z mężczyzn i tak upadającej rosyjskiej wsi.

Ale to, jak napisałem – dopiero w przyszłości. W bliskiej perspektywie czasowej poziom tych strat nie wydaje się grozić zabuksowaniem rosyjskiej machiny wojennej. Owszem, reżim bardzo wyraźnie nie chce powszechnej mobilizacji, robi co może, by jej uniknąć, czego dowodem jest choćby ciągłe podnoszenie wypłat dla ochotników oraz spektakularne najęcie Koreańczyków. Ale zarazem trzeba przypomnieć, że pierwsza faza mobilizacji w 2022 r. wywołała wprawdzie perturbacje i względnie masową ucieczkę mężczyzn za granice, lecz buntu nie było. Rosyjskie władze dmuchają na zimne, ale teza, iż ewentualna przymusowa mobilizacja kolejnych 100 tysięcy spowoduje rewolucję, nie wydaje się udowodniona.

Historia, być może, nazwie Putina mordercą rosyjskiej przyszłości. Ale raczej nie rosyjskiej teraźniejszości.

Teraźniejszości, która – z punktu widzenia wielu „zwykłych” Rosjan – bynajmniej nie jest zła. Owszem, inflacja. Ale na prowincji poziom życia sporej części miejscowych radykalnie wzrósł (zarobki w zakładach zbrojeniowych i produkujących dla wojska, pieniądze przesyłane przez kontraktowych żołnierzy, odszkodowania i renty po okaleczonych i poległych). A w Moskwie, dodajmy w nawiasie, mimo wojny, co parę miesięcy otwierane są nowe stacje metra i nowe, wszelkiego rodzaju udogodnienia infrastrukturalne, w tym te kojarzące się z high-tech. Oszczędzania nie widać, na razie jest i masło, i armaty. W tej sytuacji nie kontynuacja wojny, tylko właśnie jej nagłe przerwanie, konieczność przestawienia gospodarki z powrotem na stopę pokojową i odcięcie znacznej części ludności od jej nowych ekstrazarobków może zaowocować społecznymi perturbacjami i depopularyzacją reżimu.

Władimir Putin musi spełnić oczekiwania Rosjan. Oni chcą umierać dla idei, a nie na darmo

Tym bardziej że – tu dochodzą do głosu czynniki mniej materialne – ewentualne zawieszenie broni, oparte na przekształceniu obecnego frontu w linię rozejmową, nawet w wypadku wprowadzenia jakiegoś moratorium na wejście Ukrainy do NATO, Moskwie naprawdę trudno byłoby przedstawić jako zwycięstwo. Bo trzeba tu wziąć pod uwagę, po pierwsze, kolosalność zapowiedzi z 2022 r. sprowadzających się do zapanowania w jakiejś formie nad całą Ukrainą. A po drugie – fakt, że Kreml ogłosił („potwierdzoną” „plebiscytem”) aneksję całych czterech obwodów Ukrainy, z których dwa (Donieck i Ługańsk) kontroluje już niemal w całości, ale dwa inne (Zaporoże i Chersoń) w znacznie mniejszej części, i co ważne – bez ich stolic. Zgoda na utrwalenie obecnej linii frontu jako trwałej linii przerwania ognia oznaczałaby więc, w myśl zapisów rosyjskiego systemu prawnego, nie rezygnację z terenów okupowanych, tylko oddanie ziemi rosyjskiej, wraz z dwoma sporymi miastami.

Owszem, zauważalna część społeczeństwa przyjęłaby to może nie z radością, ale apatycznie i z ulgą – bo wojna jej się sprzykrzyła. Ale inna część, też dość liczna, ale przede wszystkim aktywniejsza, potraktowałaby to jako zdradę – „to przez trzy lata chłopaki umierali za coś takiego?!”.

Byłoby to, dodajmy, zgodne z rosyjską narodową psychologią. „Wielu czołowych Rosjan czuło się oszukanych i pozbawionych zwycięstwa” – pisał Henry Kissinger o sytuacji z roku 1878, kiedy to państwa zachodnie ocaliły przed carem prawie całkowicie już rozłożoną na łopatki Turcję. „Rosja mogła ulegać w sprawach zdobyczy terytorialnych, nigdy jednak nie zrezygnowała z ostatecznego celu i nie przyjęła kompromisu jako sprawiedliwego rozwiązania. Powstrzymywanie rosyjskiej ekspansji wywoływało zwykle ponurą urazę”. Władimir Putin dobrze zna swoich rodaków.

Rozejm Donalda Trumpa może dać czas Rosji na regeneracje sił

Kreml być może dałby sobie radę z takim rozejmowym kryzysem. Ale przecież rozejm, jeśli miałby trwać dłużej niż dwa–trzy miesiące, musiałby obejmować częściowe przynajmniej (i tak owocujące opisanymi wyżej, negatywnymi skutkami) zatrzymanie rozpędzonej machiny zbrojeniówki, bodajże częściowe przestawienie gospodarki z powrotem na tory pokojowe. „Damy ten czas Ukraińcom i Zachodowi, żeby wykorzystali go do lepszego przygotowania się do następnej fazy? Chyba lepiej nie, lepiej ciśnijmy dalej” – można sądzić, że tak widzą to moskiewscy decydenci, z tym głównym na czele.

Szczególnie że z przyczyn opisanych wyżej jest bardzo prawdopodobne, iż sądzą oni, że wielkie zwycięstwo, takie przy sprzedawaniu którego ludności jako jednoznacznego triumfu nie trzeba się będzie specjalnie namęczyć, jest już za rogiem, i wystarczy jeszcze jeden jedyny wysiłek… Piszę „jest prawdopodobne, że sądzą”, a nie po prostu sądzą – z ostrożności. Bo oczywiście jako Zachód możemy czegoś nie wiedzieć. Nie znać jakiegoś czynnika, który sprawia, że pod rosyjską machiną wojenno-polityczną tyka bomba, o której wie Putin i dlatego mógłby być skłonny kończyć wojnę, zanim ładunek eksploduje albo zanim dowiedzą się o nim wrogowie. Poczyniwszy to zastrzeżenie, muszę stwierdzić, że trudno opierać własną strategię na hipotetycznym czynniku, który może w ogóle nie istnieć.

 Gorycz Ukrainy po porażce mogą złagodzić Chiny – swoimi pieniędzmi 

Dodajmy do tego zasadniczego faktu inne, mniej policzalne czynniki. Jak na przykład rosyjską tradycję nieustępliwości i grania powyżej własnych (jeśli kalkulować je wyłącznie za pomocą „szkiełka i oka”) możliwości. Dobrze obrazują ją słowa prof. Jerzego Borejszy: „gdy czyta się opasły tom wspomnień carskiego ministra wojny Dmitrija Milutina o powstaniu styczniowym, widać, że w 1863 r. (...) rząd petersburski był świadom tego, że jest słaby, ma niezorganizowaną armię, przestarzałe uzbrojenie i pusty skarbiec, ale przyjął (wobec powstania i traktowanej przez chwilę jako realna groźby interwencji państw zachodnich – red.) postawę nieugiętą. Minister finansów Rosji dziękował Bogu, że Anglicy nie zdają sobie sprawy, jak łatwo byłoby zmusić Petersburg do ustępstw”. Takich epizodów w historii Rosji i Związku Radzieckiego było znacznie więcej.

Nie znaczy to, aby rosyjski szantaż był zawsze skuteczny. Rosja wbrew pozorom (chętnie kreowanym przez udających obłęd polityków, wykorzystujących atmosferę stwarzaną przez, często naprawdę szalonych, nacjonalistycznych intelektualistów) nie jest obłąkana. Najczęściej prowadzi politykę ostrożną, Stalinowie i Breżniewowie trafiają się częściej niż Chruszczowowie. Potrafi się wycofywać. Ale tylko wtedy, kiedy wie już ponad wszelką wątpliwość, że trafiła na przeciwnika naprawdę zdeterminowanego i co najmniej równie silnego jak ona. Dzisiejszej sytuacji Kreml tak nie postrzega.

Wreszcie – Putin ewidentnie ma obsesję na punkcie ujarzmienia Ukrainy. Wskazuje na to jego polityka, jego publiczne enuncjacje i przecieki z jego najbliższego otoczenia, trafiające od czasu do czasu do rosyjskich opozycyjnych mediów. Obecna wojna jest jego wojną autorską – nie tylko rozpoczął ją w sytuacji braku jakiegokolwiek zagrożenia dla Rosji, ale też ewidentnie na samym początku (słynne nocne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa 21 lutego 2022 r.) co najmniej duża część, jeśli nie większość jego najbliższego otoczenia, nie była pewna, co się dzieje. Była zagubiona. Putin narzucił wojnę większości bliskich współpracowników i reszcie rosyjskich elit, które oczywiście się nie sprzeciwiły, a następnie poparły silniejszego, ale na początku wojny ich akceptacja dla niej nie była oczywista, entuzjazm osiągał zaś wartości ujemne (co nie znaczy, że nie ucieszyłoby ich zapanowanie nad Ukrainą, gdyby udało się osiągnąć ten cel bez pełnoskalowego starcia).

Władimir Władimirowicz, według wielu świadectw, osobiście odczuwa mistyczną więź z Kijowem, a zwłaszcza z Ławrą Peczerską – słynnym zespołem klasztornym, w której spędził dłuższy czas w czasie swojej ostatniej wizyty w stolicy Ukrainy w 2013 r. Pochowany jest tam Piotr Stołypin, zabity przez lewicowego bojowca carski premier, którego polityka zdaniem wielu – w tym Putina – mogła uratować Rosję przed rewolucją i wznieść na wyżyny wielkości. Za czasów Putina wielokrotnie sugerowano, iż właśnie Stołypin jest symbolem i natchnieniem jego rządów; sam prezydent w okresie, kiedy był premierem, polecił wybudować mu pomnik przed „rosyjskim Białym Domem”, czyli siedzibą rządu. Uznaje też (słusznie – Julian Mieroszewski był tego samego zdania), że tylko przyłączenie Ukrainy może przywrócić Rosji pełną wielkomocarstwowość. Co zdaniem Putina oznaczać będzie też uratowanie Rosji – bo Rosja niebędąca imperium w dłuższej perspektywie istnieć nie może, więc walka o jej imperialny status jest walką o jej przetrwanie.

A sam Putin ma, przypomnijmy, 72 lata. To nie jest, jak na dzisiejszy świat i jakość prezydenckiej opieki medycznej bardzo dużo. Ale to już na pewno znacznie bliżej końca niż dalej. Zaś władca Rosji chce przed śmiercią wywalczyć sobie status bohatera narodowego. Tego, który „zebrał ziemię ruską”.

Zdaje on sobie też sprawę z szansy, o której na Zachodzie w ogóle się nie mówi – z tego, że ma nie tylko kij, ale też może pomachać Ukrainie przed nosem naprawdę potężną marchewką. Jeśli, oczywiście, zgodziłby się na to Xi Jinping. Przecież Chiny mogłyby zaoferować Ukrainie albo już podbitej, albo w zamian za przyjęcie rosyjskich warunków kapitulacji, gigantyczne inwestycje i pomoc w odbudowie.

Strzelcy z 43. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej Sił Zbrojnych Ukrainy ostrzeliwują pozycje rosyjsk

Strzelcy z 43. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej Sił Zbrojnych Ukrainy ostrzeliwują pozycje rosyjskie z haubicy samobieżnej 155 mm 2C22 „Bohdana” w obwodzie charkowskim, 21 kwietnia 2024 r.

Anatolii STEPANOV/AFP

Ten czynnik, mało dostrzegany na Zachodzie, a w Polsce niemal w ogóle, jest w ogóle jednym z głównych gamechangerów w skali światowej. Do niedawna, jeśli chciałeś być gdzieś antyzachodnim dyktatorem, mogłeś wygrać, spokojnie mordować przeciwników politycznych i kazać dzieciom w przedszkolach skandować twoje nazwisko, ale poza tym, jeśli twój kraj nie był pobłogosławiony jakimiś ogromnymi zasobami, był raczej skazany na biedę i marazm. A dziś, za sprawą czynnika chińskiego, już niekoniecznie. Chińskie inwestycje – tu nawias w nawiasie – odegrały potężną, a mało odnotowaną rolę w zmianie sytuacji politycznej w Gruzji i umocnieniu tam pozycji antyzachodniej partii rządzącej.

Władimir Putin jest skazany na wojnę, a jednocześnie jest pewny zwycięstwa

Zreasumujmy – dlaczego Putin miałby się zdecydować na zawieszenie broni, skoro:

– zapewne sądzi, że za chwilę odniesie wielkie zwycięstwo i może wręcz wjedzie do Kijowa;

– uważa odniesienie tego zwycięstwa za moralnie głęboko słuszne i za warunek ocalenia Rosji;

– zastopowanie wojny mogłoby oznaczać anihilację tych planów na wieki lub przynajmniej, co na jedno wychodzi, na czas, który jeszcze pozostaje mu do momentu odejścia do wieczności;

– mogłoby też realnie zagrozić jego władzy, a w Rosji oznacza to – również jego życiu;

– sytuacja wewnętrzna w kraju jest stabilna i na razie żadna ani demokratyczno-antywojenna, ani nacjonalistyczna rewolucja mu nie grozi?

Wydaje mi się, że są to pytania wyłącznie retoryczne.

Władimir Putin liczy na pełne zwycięstwo i nie widzi powodu do rozejmu, przynajmniej dłuższego niż techniczny, pomyślany jako dodatkowa demonstracja rzekomej dobrej woli Rosji dla użytku jej kibiców, tych z Zachodu i tych z Globalnego Południa. Ale nawet gdyby nie liczył, sto razy zastanowiłby się przed ewentualnym wycofaniem kraju ze „specjalnej operacji wojskowej”, bo prawdopodobieństwo, iż oznaczałoby to koniec jego władzy, a możliwe, że i życia, byłoby wielkie. Jest więc, zdaniem wielu, skazany na kontynuowanie wojny do przekonywającego zwycięstwa lub do własnej śmierci.

Czy ewentualne groźby Trumpa, w wypadku niezgody Kremla na zakończenie konfliktu na „kompromisowych” zasadach, mogłoby zmienić tę sytuację? Nie jest to pewne. Bowiem – tak jak napisałem wyżej – jakościowa przewaga uzbrojenia zachodniego nad rosyjskim nie jest aż tak wielka. Ewentualne zniesienie ograniczeń na używanie najnowocześniejszych zachodnich rakiet dla rażenia celów na terytorium Federacji Rosyjskiej z pewnością wpłynęłoby negatywnie na efektywność jej machiny wojskowej, ale stopień tego wpływu nie jest oczywisty. Jakościową zmianę mogłaby przynieść jakaś formuła zniwelowania czy choćby złagodzenia dysproporcji w liczebności sił zbrojnych, ale – powtórzmy – nie słychać o jakichkolwiek idących w tę stronę planach.

Pytanie również, gdzie będzie przebiegała linia frontu w styczniu, w momencie przejmowania władzy przez Trumpa?

Rosyjscy oligarchowie są podobni do Władimira Putina, ale mimo wszystko chcą ciąć koszty

Stephen Kotkin, jeden z najwybitniejszych w skali światowej rusoznawców (a z całą pewnością najwybitniejszy znawca Stalina), kilka miesięcy temu został poproszony o sformułowanie pozytywnych z zachodniego punktu widzenia wizji przyszłości Rosji za kilka–kilkanaście lat. Przedstawił więc je, uczciwie jednak zaznaczając, że wątpi w realność niemal wszystkich spośród nich. Ten jeden jedyny, zarazem w jakimś stopniu realny i jednocześnie w pewnym zakresie dla Zachodu pozytywny, scenariusz określił hasłowo: „Russia retrenching”. Czyli: Rosja ograniczająca straty, tnąca koszty.

W tym, podkreślmy raz jeszcze, jedynym z punktu widzenia Zachodu realistycznym scenariuszu w Rosji nie zwycięża demokratyczna opozycja, i w ogóle nie dzieje się nic spektakularnie dobrego. Rządzą spadkobiercy Putina, którzy są do niego podobni, nienawidzą tego samego, czego nienawidził on, i chcą tego samego, czego chciał on – choć mniej obsesyjnie. I rządzą podobnie despotycznie, żadnej większej odwilży nie ma, dalej zamykają i zabijają.

Pozytywność tej wizji zasadza się na tym, że zostali zmuszeni do przyznania, iż Rosji nie stać na dalsze ponoszenie – bez większych sukcesów – kosztów związanych z polityką Putina. Więc zgrzytając zębami, uznają, że aby przetrwać, muszą redukować fronty. Na części odcinków się cofnąć. Zmniejszyć poziom agresywności – nie żeby uznali, iż jest ona zła, tylko dlatego, że to jedyna droga do redukcji kosztów.

To jest oczywiście minimalizm w porównaniu z królującym jeszcze niedawno zachodnim megaoptymizmem i wizjami rychłego przyjęcia zachodniego modelu przez większość świata. Czy też z hasłem Aleksieja Nawalnego o „przepięknej Rosji przyszłości”. Ale wydaje się, że za życia obecnego średniego pokolenia nic lepszego się nie osiągnie.

Jaka strategia Zachodu może doprowadzić Rosję do wejścia na drogę „retrenchingu”? Ci eksperci, którzy nie zaliczają się do mniej lub bardziej naiwnych zwolenników zmuszenia Ukraińców do rozejmu (sądzących, że byłby on początkiem powrotu do normalnego świata, a najczęściej po prostu niebędących w stanie dopuścić do siebie myśli, że Rosjanie myślą o świecie aż tak fundamentalnie inaczej, podobnie jak, niegłupi przecież, przywódcy Zachodu w latach 30. długo nie mogli uwierzyć, że Hitler widzi rzeczywistość aż tak odmiennie od nich, a w ogóle to po prostu chce wojny), udzielają tu odpowiedzi w jakiejś części zbieżnych. Wspólnym ich punktem jest kontynuacja, wręcz intensyfikacja pomocy dla Kijowa. Temat potrzeby zminimalizowania w jakiś sposób demograficznej przewagi Rosji jest natomiast dość konsekwentnie pomijany.

Co oprócz tego? Bardzo słuszne są propozycje znacznie dalej niż dziś idącego otwarcia się Zachodu na Globalne Południe, przeciągania za pomocą rozmaitych koncesji poszczególnych tamtejszych graczy może nie aż na stronę Zachodu, ale dalej od Rosji, redukowanie ich – nieprzyjmującego formy sojuszu, ale jednak – warunkowego, politycznego i przede wszystkim w różnych wymiarach ekonomicznego, wsparcia dla Moskwy.

Koncesje te, dodajmy, musiałyby być rzeczywiste i duże – najwięksi gracze Południa czują się obecnie bardzo pewnie, i rzeczywiście ich pozycja jest nieporównywalna z jakimkolwiek momentem w przeszłości. To skądinąd chyba największy błąd popełniony przez administrację Bidena w czasie przygotowań do odparcia rosyjskiej agresji – w zasadzie całkowite zignorowanie w tym czasie nawet Indii i Brazylii, nie mówiąc już o państwach nieco mniej istotnych.

Chyba najlepszej jednak odpowiedzi udziela politolog Dan Altman z uniwersytetu Georgii. Jedyny sposób to sprawić, by Rosja – której nadzieje opierają się na przekonaniu, iż może „przetrzymać Zachód”, to jest przeczekać okres, w którym będzie on znosił trudy i zagrożenia, by powstrzymać Moskwę – zrozumiała, że jest on w stanie odwrócić to założenie, czyli samemu „przetrzymać Putina”. Żeby to osiągnąć, trzeba zdaniem Altmana przede wszystkim przestawić gospodarkę Zachodu bodaj częściowo, ale konsekwentnie, na stopę wojenną. Rządy muszą złożyć w zbrojeniówce ogromne, wieloletnie zamówienia. Musi rozpocząć się proces zwiększania liczebności armii. I na wszelkie możliwe sposoby należy doprowadzić do świadomości Kremla przekonanie, że Zachód jest zdeterminowany, by walczyć z nim bardzo, bardzo długo.

Sytuacja, w której Rosja ma zmilitaryzowaną gospodarkę, a kraje NATO – nie, musi rodzić w Moskwie (uważającej Zachód za psychologicznie słaby) pokusę eskalacji konfliktu. „Zdobądźmy się na jeszcze jeden, relatywnie niewielki wysiłek, zdobądźmy pozycje, wymuszające na przeciwniku kompromis na naszych warunkach…”.

Aby jednak demonstrowanie, że Zachód jest zdeterminowany, było przekonujące, trzeba być zdeterminowanym naprawdę. Czy współczesny Zachód stać na to? To najważniejsze pytanie dnia dzisiejszego wisi w powietrzu.

Piotr Skwieciński

Publicysta i dyplomata; był m.in. korespondentem „Rzeczpospolitej” w Rosji oraz dyrektorem Instytutu Polskiego w Moskwie.

Tysiąc dni od rozpoczęcia pełnoskalowej agresji Rosji wobec Ukrainy świat zastanawia się, co w tej kwestii zrobi Donald Trump. Ta niewielka liczba znanych konkretów, dotyczących trwających w jego otoczeniu przemyśleń (plan Vance’a, plan Kelloga-Fleitza) każe domyślać się jakiejś formy zmuszania Kijowa do ustępstw (zgoda na de facto oddanie okupowanych terytoriów, zamrożenie aspiracji do NATO), być może w połączeniu z zagrożeniem Moskwie intensyfikacją pomocy dla Kijowa w wypadku nieprzyjęcia tego rodzaju formuły (przypomnienie Putinowi o sile amerykańskich sił zbrojnych w Europie w trakcie rozmowy telefonicznej).

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Na co stać Elona Muska i „Drużynę A” Donalda Trumpa
Plus Minus
Kataryna: Radosław Sikorski zrobi wszystko dla żony, czy dla startu w wyborach?
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje