„Ozland. Przestrzeń jest wszystkim”: Ukradziona rzeka

Darling to jedna z największych rzek Australii. Aborygeni nazywają ją Baaka. Z nią są związane ich wierzenia i zwyczaje, to ona była dla nich kosmicznym prapoczątkiem, życiem. Dzisiaj umiera.

Publikacja: 25.10.2024 15:20

„Ozland. Przestrzeń jest wszystkim”: Ukradziona rzeka

Foto: EPA/DEAN LEWINS/pap

Ta przestrzeń między zielonym pasem wybrzeża a czerwoną pustynią to bezkresny step, „scrub”, kolczaste zarośla rosnące na suchej glebie, tutaj nazywane potocznie słonym buszem od rośliny Atriplex, na którą w moim kraju mówi się łoboda solniskowa. Zbyt mało wody, żeby rosły drzewa, zbyt daleko od portów, żeby powstały miasta. Nieograniczona równina, która byłaby symbolem wolności, gdyby tak nie przytłaczała, nie stanowiła zagrożenia. Brak dźwięków, brak zapachów, brak jakichkolwiek punktów odniesienia.

Ten brak powoduje dezorientację, a smętny krajobraz doprowadza do rozpaczy. Nawet na chwilę nie można tutaj zwątpić w siebie, w swoje możliwości, zdrowie, nerwy, w samochód. Tak, szczególnie nie można zwątpić w swoje auto, bo zasięgu brak, nie działa telefon, nie działa internet, a gdziekolwiek by spojrzeć, tam dal, dal, dal. (…)

Ziemia wiedźm i katów

Dla moich praprzodków wszelkie pustkowia i nieużytki, czyli miejsca bez centrum, wedle którego można by porządkować świat, były przestrzenią chaosu, locus horridus – przestrzenią nieludzką, nieczystą, zamieszkaną przez zwodnicze demony, rusałki, diabły i strzygi. „Na suche lasy, gdzie wiatr nie wieje, słońce nie grzeje, ludzie nie chodzą, ptaki nie latają” słowiańscy znachorzy, zaklinacze i szeptuchy wyganiali choroby i smutki.

To tam zsyłano banitów. Tam w poszukiwaniu absolutu udawali się pobożni Żydzi i chronili się przed pokusami grzechu pustelnicy. Ludzie mieszkający na pustkowiach mieli magiczną moc lub konszachty z diabłem. Na odludziu żyli znachorki, wiedźmy, czarownicy, a także kaci.

Dla Australijczyków ta przestrzeń to:

– interior, czyli wnętrze, kraina nigdy, nigdy, miejsce zapomniane przez Boga,

– hinterland – daleko od wybrzeża, zaplecze, wieczny busz, środek nicości,

– back of beyond, over yonder, back-country – miejsce poza wszystkim,

– back o’Bourke – bo za miasteczkiem Bourke już nic nie ma,

– the wild, beyond the black stump – dzicz totalna,

– whoop-whoop – dalej niż daleko,

– bum fuck nowhere…

O miasteczku pośrodku tej pustki Australijczycy mówili mi: „tam jest bardzo niebezpiecznie”, „przeniesiono do niego Aborygenów z różnych plemion i walczą ze sobą, nawalają się żelaznymi prętami, rzucają w domy butelkami z benzyną”, „napieprzają kamieniami i kradną auta”, „groźne grupy ciemnoskórych chłopaków w brudnych ciuchach à la amerykański gangsta kręcą się wokół stacji benzynowych, każdy biały to ich wróg”, „chyba żartujesz, chcesz jechać do Wilcannii?”, „tylko nie jedź tam sama, biała kobieta w Wilcannii to zbyt ryzykowne”, „Wilcannia, what the fuck?”…

Ponad 700 kilometrów od Adelajdy, prawie 900 od Melbourne, prawie 1000 od Sydney. Gdyby celem miało być turystyczne Uluru, taką podróż dałoby się zrozumieć… Ale zapyziałe zadupie, nijakie pustkowia, dziura pełna niebezpiecznych, krótko żyjących ludzi?

Nikt nie chciał skusić się na tę podróż, a ja wolałam nie jechać sama. Moje auto ma swoje lata, a poza tym obecność drugiego człowieka redukuje przestrzeń, zmniejsza grozę otwartego świata.

Aż w końcu dobry człowiek powiedział: „Jest jeden chłop, aktywista, rozumiesz, po przejściach. Taka wyprawa dobrze mu zrobi”.

Wysoki, duży brzuch, siwa, gęsta broda jak u bushrangera, warkoczyk, tęczowa koszulka, w czasie naszej pierwszej rozmowy odpalał jeden papieros od drugiego. Umowa była taka: Andy bierze urlop w pracy w sklepie monopolowym i jedzie z ciekawości, dla towarzystwa, ewentualnej ochrony, a ja płacę za jedzenie, paliwo i noclegi w osobnych pokojach.

Zostawcie, sam zdechnie

Nigdy nie lubiłam bajki o czarnoksiężniku z krainy Oz i piskliwej Dorotce w błyszczących czerwonych trzewikach. Mimo to przed wyjazdem w Outback zajrzałam do książki. W „Ozma of Oz” z 1907 roku Dorotka podróżuje do Australii, ale sztorm przekierowuje jej statek do Oz. I chociaż w życiorysie Lymana Franka Bauma nie znalazłam żadnych powiązań z Down Under, to przecież wymyślona przez niego kraina położona jest na kontynencie-wyspie gdzieś na zachód od Kalifornii, a granice lądu wyznacza wielka pustynia. Jego czytelnicy ponoć wyobrażali sobie, że Oz to Australia albo magiczne miejsce pośrodku australijskiej pustki.

Gdy wiele lat temu pędziliśmy z grupą znajomych do Uluru (dla kolonialistów Ayers Rock) w centrum kontynentu, droga wydawała się piękna i przyjazna. Błękitne niebo, czerwona ziemia, czarny asfalt. Pamiętam pustynne miasteczko poszukiwaczy opali Coober Pedy, podziemne sklepy i kościoły białych ludzi żyjących w domach wydrążonych pod ziemią, żeby chronić się przed upałem. Pamiętam ogromnego czerwonego kangura, który wyskoczył z nocnej pustki prosto pod koła. Jeszcze żył, jeszcze się ruszał. Zatrzymaliśmy ogromnego tira-pociąg, długo hamował, zanim stanął.

Kierowca, Aussie, tylko machnął ręką: – E tam, ciągle je rozwalam. Zostawcie, sam zdechnie.

Pamiętam śniadanie w „road house”, zajeździe serwującym burgery z wielbłądziego mięsa i długie rzęsy dwugarbnego zwierzęcia na piaszczystym dziedzińcu, miękkość jego smutnego pyska. Pamiętam czarne orły – gdy siedziały na autostradzie, z daleka wyglądały jak ciemnoskóre zagubione dzieci. Pamiętam świętą górę Uluru, na którą turyści wspinali się jeden za drugim podobni do mrówek. Pamiętam nastrój tego miejsca: godzinami obchodziłam skałę, oglądałam wysokie jak katedry ściany i głębokie rozpadliska. I pamiętam dziesiątki turystów w terenówkach pstrykających zdjęcia o zachodzie słońca.

Tak, wtedy Australia była nieznana, egzotyczna, jak kolorowy folder turystyczny wydrukowany na błyszczącym papierze.

Teraz jadę z Andym coraz bardziej w głąb, coraz dalej od wybrzeża. Jest lipiec, najchłodniejsza i najbardziej mokra pora na kontynencie. Pastwiska na północ od Melbourne wypalone i żółte latem są soczyście zielone i pełne owiec. Pędzimy przez niewidzialne krainy narodów Djab Djab Wurrung i Yorta Yorta. Za farmerskim miasteczkiem Deniliquin, za rzeką Murray, otwiera się suchy step, tak zwany słony busz, płaska, monotonna pustka. Bez domów, owiec, krów, bez żadnych upraw. Z rzadka wyrastają przy asfalcie bramy z powiewającymi australijskimi flagami, ale posiadłości, schowanej gdzieś daleko, już nie da się dostrzec. Przejeżdżamy przez krainy narodów Barababaraba, Wemba Wemba, Wati Wati, Dadi Dadi, Mati Mati, Kureinji.

Andy pociesza mnie: najgorszych jest pięć pierwszych godzin, bo widać na mapie, że do celu jeszcze tak daleko. Od czasu do czasu mijamy potężne tiry i terenówki na wielkich kołach z rozlicznymi antenami, wypasione kampery podróżujących emerytów, czyli siwych nomadów, którzy spędzają emeryturę w trasie. Pilnuję, żeby nie zabrakło nam paliwa, obliczam odległości do kolejnego miasteczka, aż wjeżdżamy do krainy Barkindji.

Pomimo zimy światło razi w oczy, asfalt na dalekim horyzoncie faluje jak fatamorgana. Na poboczach robi się biało. Pokrywa je coś jak wata, małe kłębki, owcze runo lub bawełna transportowana tędy z wielkich upraw. Za miasteczkiem Hay zamiera mapa GPS-u, milknie telefon. Jedna wstążka drogi, prosto przed siebie, w siną dal, bez łączności. To stara trasa poganiaczy bydła. Na horyzoncie wzbijają tumany kurzu tysiące owiec, można pomyśleć, że to dym z płonącego buszu. Przebiegają nam drogę ciężkie, prehistoryczne ptaszyska o potężnych nogach, długich szyjach, piórach jak kudły. Emu, zbliżone kolorem do tej ziemi, są tu u siebie.

Gdzie kończy się asfalt

Miasteczko Ivanhoe słynie z polowań na dzikie świnie: wielkie noże, długie strzelby, agresywne psy w klatkach na pakach terenówek, groźnie wyglądający faceci. Dzikie świnie to szkodniki przywiezione dawno temu z Europy, tak jak króliki, jelenie, karpie i wiele innych nieznanych wcześniej w Australii gatunków. Uciekły z farm albo je wypuszczono, rozmnożyły się i stały plagą, bo niszczą glebę, habitaty tutejszych stworzeń, wyżerają rośliny.

Zatrzymujemy się przy rozchybotanym drewnianym pubie z jednym skrzypiącym dystrybutorem paliwa. Siedzi przy nim facet z czerwoną twarzą w wielkim kapeluszu ze skóry kangura. Pytamy o drogę, bełkocze rozwlekłym, outbackowym english, że odległości mierzą tu w butelkach piwa, tak zwanych długich szyjach. A następne miasteczko, Wilcannia, powiedział, to cztery długie szyje stąd, czyli jakieś dwie godziny jazdy.

Za Ivanhoe kończy się asfalt, zostaje tylko czerwony piach. Niski słony busz przechodzi w pokraczne drzewka, a wzdłuż drogi biegnie niesamowicie długa siatka, pewnie przeszkoda dla królików. Wypatruję torbaczy. Wskakują pod rozpędzone samochody szczególnie o świcie i zmierzchu, auta bez metalowych „bull bars” nie mają szans w kontakcie z wielkim pustynnym „skippy”. Widzę jednak tylko kozy, całe stada brązowych, białych, czarnych, łaciatych, krótko- i długowłosych kóz. Przeskakują tu i tam przez drogę. Pewnie dawniej była w okolicy kozia farma, właściciel zmarł, zwierzęta uciekły, zdziczały, rozmnożyły i stały się kolejną australijską katastrofą.

Karp obcy, lecz smaczny

Wreszcie na drogowskazach pojawia się Wilcannia.

Z głównej ulicy opustoszałego miasteczka skręcamy na osiedle jednopiętrowych domów postawionych przez rząd tanio i szybko. Ściany jakby z tektury, zamiast szyb szmaty w oknach. Tylko niektóre budynki są zadbane, ktoś zamiótł ganek, ktoś tu sprząta i dekoruje każdy kąt tandetnymi ozdóbkami, na ścianach kolorowe motylki, na progu skrzaty, żaby, posążki, tani chaos.

Andy mówi, że Aborygeni przypominają sroki, lubią zbierać, gromadzić, bo może się przyda. Wokół jeden wielki śmietnik: plastikowe butelki, kanistry, stosy opon, pełno samochodowych wraków, metalowych kadłubów zmasakrowanych, zdezelowanych, przeżartych rdzą. Po co im tyle starych, rozwalonych aut? Wygląda to tak, jakby je niszcząc, Barkindji mścili się na świecie białych. Bez samochodu nie da się tu jednak żyć, a warsztatów motoryzacyjnych nie ma, nie ma też punktów skupu wraków, a nie opłaca się wieźć grata do dużego miasta. Łatwiej kupić kolejne, tanie, jako tako na chodzie, dojechać je, porzucić gdzie popadnie, załatwić sobie następne.

Wydaje się, że jest tu zupełnie pusto, a jednocześnie czuję, że ktoś obserwuje nas zza tych szmat i koców w oknach. W końcu stajemy przed różową przyczepą kempingową i szałasem z blachy falistej. To dom aborygeńskiego artysty.

Woody pachnie ziołowo. Na głowie ma wielki kapelusz z piórami czarnej papugi kakadu. Nosi flanelową koszulę w kratę, luźne spodnie, robocze buciory. Jego skóra jest śniada, twarz bez wieku, oczy ciemne, bystre, siwe długie bokobrody, duży europejski nos. Wiadomo, przez te ziemie przewinęło się wielu białych, szczególnie Irlandczyków.

Pytam go o rzekę i jej ludzi. O to, jak mogą uzdrowić rzekę Darling, która dawniej była dla nich najważniejsza. On opowiada, jednak trudno go zrozumieć, może dlatego, że mówi pidżyn, a może przez brak zębów. Mówi o wszystkim i o niczym, że dziś większość Barkindji jest zaszczepiona, ale niektórzy młodzi nie chcą się szczepić, że Aborygeni nie chodzą już do kościoła, że miał w życiu 30 różnych prac, a najdłużej był postrzygaczem owiec, pokazuje wielkie styrane dłonie, że biali nauczyciele lali go kijem po tych rękach, aż kij się złamał, że lubi polować na dzikie kozy, bo dorastał na ich słodkim mięsie, że matka, która odeszła do Śnienia, zawsze wiedziała, kiedy przybierze rzeka, bo przylatywały wtedy „wattlebirds”, koralicowce czerwone, i śpiewały charakterystycznym trelem. Wypytuję o wyczekiwany przez Aborygenów traktat z australijskim rządem, a on wyciąga misy, które rzeźbi w drewnie, każda ma swoją opowieść, tu goanna, tu miejsce, w którym się urodził, tam dzikie kwiaty, pokazuje palcem wystruganą ścieżkę, którą wędrował przez kraj ptak stwórca.

– Był sobie chłopiec, co polował na gołębie – opowiada Woody. – Jeden wyrwał się z siatki, uciekł, a krew z jego zranionego ciała i spadające pióra stworzyły minerały.

Woody nawija i nawija, a my, „whitefellas”, niewiele z tego pojmujemy. Dumny Barkindji, całe życie ciężko pracujący dla białych, jest jak czarnoksiężnik z krainy Oz, wysyła w eter fluidy spokoju i czaru. A potem Woody jedzie z nami nad rzekę. Pokazuje najstarsze eukaliptusy i miejsce, gdzie złowił ogromnego karpia, którego upiekł i zjadł.

– Koledzy się krzywili, ale gdy spróbowali, to chcieli więcej! – bardzo to Woody’ego bawi, śmieje się w głos nad brzegiem Darling.

Królewska woda

Barkindji, do których należy Woody, zwani są ludźmi rzeki. Nazywają ją Baaka. Z nią są związane ich wierzenia i zwyczaje. Rzeka była życiem, była wszystkim: kosmicznym prapoczątkiem, była płodna. Od dziesiątek tysięcy lat człowiek o nią dbał. Podczas suszy albo w okresie tarła nie można było łowić „parntu”, czyli ryb. Ludzie szanowali prawa chroniące „kungkulu” – raki, „thurramara” – małże, „katjunya” – skorupiaki, „wiithi” – raki niebieskie, „pumaluka” – żółwie, „yamatja” – sumy, „kunpaali” – okonie.

W rzece nie było wtedy europejskiego karpia. Ale biały człowiek, który przybył tu ze swoimi owcami, krowami, statkami parowymi i całym tym odmiennym światem pełnym pomiarów, podziałów, płotów i rzeczy, wpuścił do rzeki nowe istoty. „Cyprinus carpio” rozmnożyły się, stały plagą, jak dzikie świnie, króliki, lisy, jelenie, wielbłądy i kozy. Australijczycy twierdzą, że karpie wyżerają rośliny potrzebne rodzimym gatunkom i zasysają błoto z dna rzek. Dlatego krystalicznie czysta woda zmętniała.

Darling to jedna z największych rzek na tym suchym kontynencie. Ma źródło na północy, w tropikalnym stanie Queensland, ujście na samym południu, niedaleko Adelajdy. Darling i jej siostra Murray wraz z licznymi dopływami, jeziorami, mokradłami i bagnami to żyły Australii, tak zwana australijska misa żywnościowa, która dostarcza około czterdziestu procent żywności, z czego większość wysyłana jest w świat.

Niestety, dziś Darling jest chora. Biali ludzie kradną wodę, którą nawadniają ogromne plantacje bawełny i migdałów, trują rzekę pestycydami, masowo zabijają ryby, w okresach suszy w mętnym nurcie zakwitają toksyczne glony.

– Farmerzy wykupują licencje, które uprawniają ich do pobierania określonej ilości wody z rzeki – tłumaczy James Tremain z Nature Conservation Council stanu Nowa Południowa Walia. – Posiadacze licencji klasy A, czyli pozwolenia dającego pierwszeństwo, wypompowują ją z rzeki do swoich zbiorników. U nas jest inaczej niż w Europie, gdzie opady są niezawodne. Mamy okresy, kiedy cały ogromny teren jest zalany, ale może i dziesięć lat nie padać.

Czytaj więcej

Justyna Najbar-Miller: Szamanka koi narodową traumę

W początkach kolonialnej Australii woda należała do korony, czyli państwa. Pojawiły się jednak nowe sposoby jej prywatyzacji, szczególnie od lat 80. XX wieku, kiedy do głosu doszła neoliberalna wiara, że zasoby naturalne należą do rynku. Wtedy rozpoczął się handel rzeką. Farmerzy posiadający ziemię blisko Darling mogli sprzedawać wodę innym rolnikom jedynie w tej samej strefie zlewnej, mimo to z czasem zaczęli handlować daleko, pomiędzy strefami.

– Hodowcy migdałów zabierają najwięcej wody, ponieważ to bardzo lukratywna uprawa – podkreśla Tremain. – Jeśli zasadzisz drzewo migdałowe, musisz utrzymać je przy życiu przez 50 lat, więc nawet podczas suszy trzeba je podlewać, w przeciwnym razie stracisz fortunę. A więc w dole rzeki są bardzo spragnione farmy migdałów, w górze zaś, w Queenslandzie, równie spragnione uprawy bawełny. Rynek zniekształcił naturalny przepływ wody i skoncentrował się na dwóch skrajnych końcach systemu rzecznego.

– A więc największym problemem są nie pestycydy i nawozy trujące rzekę, tylko handel wodą?

– Tak, i ma to katastrofalne konsekwencje dla ekologii. Bo rzeka to wieloelementowy ekosystem, to równina zalewowa, to lasy znajdujące się na obszarze Murray–Darling, to ponad 100 gatunków ptaków. Aby przetrwać, te stare eukaliptusy rzeczne muszą mieć korzenie zanurzone w wodzie co najmniej raz na dziesięć lat, podczas gdy handel wodą zapobiega tak tutaj potrzebnym powodziom.

Rozlewiska rzek Murray–Darling to rejon nazywany przez archeologów australijskim Nilem. Zamieszkiwało go ponad 40 aborygeńskich narodów, które pozostawiły po sobie ukryte w ziemi ślady: stare paleniska, groty, kamienie ścierające ziarna, różne artefakty. Obecnie potomkowie tych ludów zarządzają mniej niż jednym procentem wody.

Fragment książki Agnieszki Burton „Ozland. Przestrzeń jest wszystkim”, która ukazała się w wydawnictwie Dowody

Ta przestrzeń między zielonym pasem wybrzeża a czerwoną pustynią to bezkresny step, „scrub”, kolczaste zarośla rosnące na suchej glebie, tutaj nazywane potocznie słonym buszem od rośliny Atriplex, na którą w moim kraju mówi się łoboda solniskowa. Zbyt mało wody, żeby rosły drzewa, zbyt daleko od portów, żeby powstały miasta. Nieograniczona równina, która byłaby symbolem wolności, gdyby tak nie przytłaczała, nie stanowiła zagrożenia. Brak dźwięków, brak zapachów, brak jakichkolwiek punktów odniesienia.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje