Woody pachnie ziołowo. Na głowie ma wielki kapelusz z piórami czarnej papugi kakadu. Nosi flanelową koszulę w kratę, luźne spodnie, robocze buciory. Jego skóra jest śniada, twarz bez wieku, oczy ciemne, bystre, siwe długie bokobrody, duży europejski nos. Wiadomo, przez te ziemie przewinęło się wielu białych, szczególnie Irlandczyków.
Pytam go o rzekę i jej ludzi. O to, jak mogą uzdrowić rzekę Darling, która dawniej była dla nich najważniejsza. On opowiada, jednak trudno go zrozumieć, może dlatego, że mówi pidżyn, a może przez brak zębów. Mówi o wszystkim i o niczym, że dziś większość Barkindji jest zaszczepiona, ale niektórzy młodzi nie chcą się szczepić, że Aborygeni nie chodzą już do kościoła, że miał w życiu 30 różnych prac, a najdłużej był postrzygaczem owiec, pokazuje wielkie styrane dłonie, że biali nauczyciele lali go kijem po tych rękach, aż kij się złamał, że lubi polować na dzikie kozy, bo dorastał na ich słodkim mięsie, że matka, która odeszła do Śnienia, zawsze wiedziała, kiedy przybierze rzeka, bo przylatywały wtedy „wattlebirds”, koralicowce czerwone, i śpiewały charakterystycznym trelem. Wypytuję o wyczekiwany przez Aborygenów traktat z australijskim rządem, a on wyciąga misy, które rzeźbi w drewnie, każda ma swoją opowieść, tu goanna, tu miejsce, w którym się urodził, tam dzikie kwiaty, pokazuje palcem wystruganą ścieżkę, którą wędrował przez kraj ptak stwórca.
– Był sobie chłopiec, co polował na gołębie – opowiada Woody. – Jeden wyrwał się z siatki, uciekł, a krew z jego zranionego ciała i spadające pióra stworzyły minerały.
Woody nawija i nawija, a my, „whitefellas”, niewiele z tego pojmujemy. Dumny Barkindji, całe życie ciężko pracujący dla białych, jest jak czarnoksiężnik z krainy Oz, wysyła w eter fluidy spokoju i czaru. A potem Woody jedzie z nami nad rzekę. Pokazuje najstarsze eukaliptusy i miejsce, gdzie złowił ogromnego karpia, którego upiekł i zjadł.
– Koledzy się krzywili, ale gdy spróbowali, to chcieli więcej! – bardzo to Woody’ego bawi, śmieje się w głos nad brzegiem Darling.
Królewska woda
Barkindji, do których należy Woody, zwani są ludźmi rzeki. Nazywają ją Baaka. Z nią są związane ich wierzenia i zwyczaje. Rzeka była życiem, była wszystkim: kosmicznym prapoczątkiem, była płodna. Od dziesiątek tysięcy lat człowiek o nią dbał. Podczas suszy albo w okresie tarła nie można było łowić „parntu”, czyli ryb. Ludzie szanowali prawa chroniące „kungkulu” – raki, „thurramara” – małże, „katjunya” – skorupiaki, „wiithi” – raki niebieskie, „pumaluka” – żółwie, „yamatja” – sumy, „kunpaali” – okonie.
W rzece nie było wtedy europejskiego karpia. Ale biały człowiek, który przybył tu ze swoimi owcami, krowami, statkami parowymi i całym tym odmiennym światem pełnym pomiarów, podziałów, płotów i rzeczy, wpuścił do rzeki nowe istoty. „Cyprinus carpio” rozmnożyły się, stały plagą, jak dzikie świnie, króliki, lisy, jelenie, wielbłądy i kozy. Australijczycy twierdzą, że karpie wyżerają rośliny potrzebne rodzimym gatunkom i zasysają błoto z dna rzek. Dlatego krystalicznie czysta woda zmętniała.
Darling to jedna z największych rzek na tym suchym kontynencie. Ma źródło na północy, w tropikalnym stanie Queensland, ujście na samym południu, niedaleko Adelajdy. Darling i jej siostra Murray wraz z licznymi dopływami, jeziorami, mokradłami i bagnami to żyły Australii, tak zwana australijska misa żywnościowa, która dostarcza około czterdziestu procent żywności, z czego większość wysyłana jest w świat.
Niestety, dziś Darling jest chora. Biali ludzie kradną wodę, którą nawadniają ogromne plantacje bawełny i migdałów, trują rzekę pestycydami, masowo zabijają ryby, w okresach suszy w mętnym nurcie zakwitają toksyczne glony.
– Farmerzy wykupują licencje, które uprawniają ich do pobierania określonej ilości wody z rzeki – tłumaczy James Tremain z Nature Conservation Council stanu Nowa Południowa Walia. – Posiadacze licencji klasy A, czyli pozwolenia dającego pierwszeństwo, wypompowują ją z rzeki do swoich zbiorników. U nas jest inaczej niż w Europie, gdzie opady są niezawodne. Mamy okresy, kiedy cały ogromny teren jest zalany, ale może i dziesięć lat nie padać.
Justyna Najbar-Miller: Szamanka koi narodową traumę
Han Kang wraca do wydarzeń z przeszłości i stara się poznać prawdę, nie odrzucać bolesnej wiedzy o ludobójstwie w Korei Południowej i ją przyswoić. To wszystko ma prowadzić do uleczenia duszy narodu - mówi Justyna Najbar-Miller, tłumaczka, autorka przekładów książek tegorocznej noblistki Han Kang.
W początkach kolonialnej Australii woda należała do korony, czyli państwa. Pojawiły się jednak nowe sposoby jej prywatyzacji, szczególnie od lat 80. XX wieku, kiedy do głosu doszła neoliberalna wiara, że zasoby naturalne należą do rynku. Wtedy rozpoczął się handel rzeką. Farmerzy posiadający ziemię blisko Darling mogli sprzedawać wodę innym rolnikom jedynie w tej samej strefie zlewnej, mimo to z czasem zaczęli handlować daleko, pomiędzy strefami.
– Hodowcy migdałów zabierają najwięcej wody, ponieważ to bardzo lukratywna uprawa – podkreśla Tremain. – Jeśli zasadzisz drzewo migdałowe, musisz utrzymać je przy życiu przez 50 lat, więc nawet podczas suszy trzeba je podlewać, w przeciwnym razie stracisz fortunę. A więc w dole rzeki są bardzo spragnione farmy migdałów, w górze zaś, w Queenslandzie, równie spragnione uprawy bawełny. Rynek zniekształcił naturalny przepływ wody i skoncentrował się na dwóch skrajnych końcach systemu rzecznego.
– A więc największym problemem są nie pestycydy i nawozy trujące rzekę, tylko handel wodą?
– Tak, i ma to katastrofalne konsekwencje dla ekologii. Bo rzeka to wieloelementowy ekosystem, to równina zalewowa, to lasy znajdujące się na obszarze Murray–Darling, to ponad 100 gatunków ptaków. Aby przetrwać, te stare eukaliptusy rzeczne muszą mieć korzenie zanurzone w wodzie co najmniej raz na dziesięć lat, podczas gdy handel wodą zapobiega tak tutaj potrzebnym powodziom.
Rozlewiska rzek Murray–Darling to rejon nazywany przez archeologów australijskim Nilem. Zamieszkiwało go ponad 40 aborygeńskich narodów, które pozostawiły po sobie ukryte w ziemi ślady: stare paleniska, groty, kamienie ścierające ziarna, różne artefakty. Obecnie potomkowie tych ludów zarządzają mniej niż jednym procentem wody.
Fragment książki Agnieszki Burton „Ozland. Przestrzeń jest wszystkim”, która ukazała się w wydawnictwie Dowody