Członkowie tego irlandzkiego kwintetu poznali się na dublińskim uniwersytecie BIMM, na wydziale muzycznym i tam dziesięć lat temu założyli zespół The Fontaines. Inspiracją dla nazwy była postać „Ojca chrzestnego” – Johnny Fontane, ale z czasem odjęli przedrostek „the”, za to dopisali dwie litery jako hołd dla rodzinnego Dublin City. „Romance” to ich czwarta płyta i wszystko wskazuje na to, że przełomowa. Przenosząca Irlandczyków ze sceny alternatywnej do mainstreamu.
W wywiadzie dla NME Grian Chatten, wokalista, mówił o kulisach powstawania albumu: „Nienawidzę słowa »eksperyment«, nie jestem Frankiem Zappą. »Romance« to wynik muzycznej podróży każdego z nas, nasz najbardziej rozbudowany i pełny album”. I rzeczywiście, nowa płyta Fontaines D.C. brzmi zupełnie inaczej niż trzy poprzednie. Surowe, gitarowe brzmienia ustąpiły miejsca dużo bogatszym aranżacjom oraz syntezatorom, do czego przyłożył rękę nowy producent James Ford, odpowiedzialny też za ostatnie płyty Depeche Mode, Pet Shop Boys, Blur czy Arctic Monkeys.
„Romance” otwiera utwór tytułowy, w którym grana na gitarze basowej melodia przypomina nieco początek „Enter Sandman” Metalliki, a chwilę później dołączają do niej dźwięki pozytywki tworzące wraz z delikatnie śpiewającym Chattenem bajkowy klimat. Pryska on jednak kilkadziesiąt sekund później wraz z niskimi dźwiękami instrumentów dętych, gitarowymi piskami i elektronicznym szumem.
Czytaj więcej
W erze dominacji muzyki elektronicznej włoski kwartet stanowi ciekawą gitarową alternatywę.
Ta krótka kompozycja stanowi doskonały wstęp dla „Starbustera”, pierwszego singla promującego płytę i doskonale oddającego nowy styl Fontaines D.C. Ten chaotyczny utwór nawiązuje do ataku paniki, którego doświadczył w metrze lider zespołu. Towarzysząca mu burza myśli mocno wybrzmiewa zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. W ciągu niecałych czterech minut nastrój piosenki zmienia się kilkakrotnie. Słyszymy tu echa twórczości zarówno wczesnego Kasabian, jak i Beatlesów z czasów „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Największe, piorunujące wręcz wrażenie robi jednak odgłos desperackiego wdechu kończący każdy wers refrenu. Ów genialny w swojej prostocie pomysł zarejestrowania na taśmie czynności niezbędnej do życia pojawia się również w „Here’s the Thing”. To drugi singiel z płyty, ale zupełnie inny niż poprzednik. Zimnofalowa zwrotka napędzana przez bas przypomina Joy Division, natomiast wysoko zaśpiewany w dwugłosie refren pełny jest gitarowego jazgotu. Gdzieś w pamięci miga charakterystyczne brzmienie grupy Klaxons, której płytę „Myths of the Near Future” wyprodukował nie kto inny jak obecny producent Fontaines D.C. Podobne nawiązania słychać w „Desire”, wielopłaszczyznowej balladzie opowiadającej o pragnieniu wyrwania się ze schematu. Za to w „Death Kink” znajdujemy muzyczne odniesienia do Pixies.