Stara mądrość głosi, że na szczycie najtrudniej jest się utrzymać. M. Night Shyamalan z pewnością o tym wie. Autor „Szóstego zmysłu” (1999) i „Osady” (2004) zapisał się w historii kina jako reżyser mający oryginalne pomysły i skutecznie zaskakujący widza. Problem w tym, że od lat nie wymyślił udanego twistu.

Nie inaczej jest i tym razem. „Pułapka” opowiada o mężczyźnie, który postanowił spełnić życzenie swojej nastoletniej córki i zabrać ją na koncert gwiazdy. Nie wiedział jedynie, że tę imprezę policja wykorzysta do zapolowania na seryjnego mordercę. A kto nim jest? Już po kilkunastu minutach reżyser zdradza, że to sam bohater – dobry tatuś mający świetny kontakt z dzieckiem. Oczywiście to zaskoczenie, ale tylko dla tych, którzy nie widzieli zwiastunów. Pozostali przyjmują to jako element budowania filmowej rzeczywistości i czekają na kolejne niespodzianki. I się rozczarują, bo ich nie ma.

Czytaj więcej

„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” i "Kod zła": Stare historie po nowemu

Przez półtorej godziny Shyamalan skupia się na kolejnych próbach przechytrzenia policji przez bohatera. „Pułapka” okazuje się więc filmem naciąganym, gdzie pierwszy lepszy sprzedawca pamiątek z dobrego serca zdradza szczegóły działania służb, a dostanie się do garderoby gwiazdy jest banalne.

Premiera filmu zbiegła się z warszawskimi koncertami Taylor Swift i z tego powodu działa on na wyobraźnię. W dodatku trzyma w napięciu, gdyż umiejętności sprawnego opowiadania Shyamalanowi nie można odmówić. Problemem są oczekiwana widzów – od ćwierć wieku niezmiernie wysokie. Reżyser nie jest w stanie im sprostać. Gdyby pod „Pułapką” podpisał się mniej znany twórca, odbiór byłby zupełnie inny.