Nikt nie chce mieszkać w małych miastach

Dlaczego ciążenie w jednym kierunku – do wyjazdu („ucieczki”) do trzech, czterech wielkich miast tego kraju, a najlepiej do stolicy, utożsamia się z pozytywną zmianą w życiu, natomiast pozostanie w nich (lub powrót) uważa się za klęskę lub przynajmniej przejaw lenistwa, braku rozwoju?

Publikacja: 09.08.2024 10:00

Wszyscy znajomi, którzy zachwycają się Cieszynem, a tak naprawdę jego powierzchownym wizerunkiem, je

Wszyscy znajomi, którzy zachwycają się Cieszynem, a tak naprawdę jego powierzchownym wizerunkiem, jednocześnie przyznają, że nie chcieliby/nie mogliby się tu osiedlić. To literalny koniec świata

Foto: BlackMediaHouse/AdobeStock

Większość życia spędziłam na polskiej prowincji, w miastach w najlepszym razie powiatowych. Wychowałam się w 28-tysięcznej miejscowości na północy kraju, mieszkałam we wsi rolniczej w woj. warmińsko-mazurskim, w satelickich sypialniach dużych miast i w miejscowościach, o których opowiada się żarty mające podkreślić ich przaśność czy „śmieszność”.

W dużych miastach spędziłam mniej niż dekadę, przy czym sama się zastanawiam, gdzie przebiega granica między „średnim” a „dużym” miastem, i czy 200-tysięczny Toruń i 160-tysięczny, wyludniający się, ubogi Bytom, w których mieszkałam przez kilka lat, także można do nich zaliczyć.

Ogromna większość miejscowości, gdzie mieszkałam i mieszkam, ma jedną wspólną cechę – wyjeżdża się z nich. Niektóre media nazywają nawet taki wyjazd „ucieczką”, sugerując, że opuszczenie miejsca urodzenia czy zamieszkania swojej rodziny to sukces i krok w dobrym kierunku. W prasie można przeczytać takie sformułowania, jak: „Udało mu się uciec z Piotrkowa”, „Szczęśliwie wyjechał z Siedlec” i tak dalej.

Czytaj więcej

Jak turystyka niszczy polskie miasta

Za 100 zł w dwie godziny można dojechać do Warszawy

Tutaj warto się na chwilę zatrzymać i złapać oddech. Dlaczego właściwie wyjazd z małego miasta utożsamiamy z sukcesem? Dlaczego ciążenie w jednym kierunku – do wyjazdu („ucieczki”) do trzech, czterech wielkich miast tego kraju, a najlepiej do stolicy, utożsamia się z pozytywną zmianą w życiu, natomiast pozostanie w nich (lub powrót do swojej miejscowości) za klęskę lub przynajmniej przejaw lenistwa, braku rozwoju?

Przez dziewięć lat mieszkałam w Zawierciu, niespełna 50-tysięcznym, również wyludniającym się mieście położonym 25 km od granic aglomeracji śląskiej. Zawiercie to miasto poprzemysłowe z ludnością napływową, obecnie tego przemysłu właściwie pozbawione (ostały się huta żelaza oraz odlewnia żeliwa ciągliwego, jednak żadna z tych firm nie jest w rękach polskiego kapitału). Jeszcze dziesięć lat temu stopa bezrobocia w tym mieście wynosiła nawet 20 proc. Zawiercie jest jednocześnie niemal całkowicie pozbawione dawnej tkanki miejskiej i starszej zabudowy – została ona wyburzona pod budowę PRL-owskich wieżowców. Oznacza to, że nie ma rynku, starówki, jest niewiele choćby dwupiętrowych biedakamienic, mimo że miasto jest rozległe. Ponieważ leży pośrodku „niczego”, w polu między Katowicami a Częstochową, nie korzysta z dobrodziejstw zbiorowej komunikacji aglomeracji śląskiej. Pociąg do Katowic jedzie co godzinę, półtorej, a dotarcie tam zajmuje mu 50 minut. Mimo to jedyne, co się Zawierciu „udało”, to kolej, choć nie ukrywam, że przewracam oczami, gdy muszę wysłuchiwać, jak wspaniale położone jest miasto, skoro kilka razy dziennie jedzie stamtąd do Warszawy drogie Pendolino (dwie godziny jazdy). Świetnie, że Zawiercie leży przy szlaku kolei warszawsko-wiedeńskiej, bo mnóstwo takich i mniejszych miejscowości jest w Polsce dużo gorzej skomunikowanych, wręcz wykluczonych komunikacyjnie. Tylko że co nam tak naprawdę dają te dwie godziny do Warszawy za sto złotych? Pracować tam mamy czy co? Jak daleko należy dojeżdżać do pracy, jeśli brak jej na miejscu?

Na takie pytania starają się odpowiedzieć liczni eksperci i publicyści. Problem w tym, że zazwyczaj nie mają oni wiele wspólnego z prowincją – jeśli cokolwiek, to miejsce urodzenia i zamieszkania (najczęściej właśnie maksymalnie do matury, a i to nie zawsze). W jaki sposób ich rozwiązania mogą być adekwatne, a namysł i troska szczere, skoro próbują „namawiać” młodych do pozostania w miejscach, z których sami „uciekli”?

Nie ma przemysłu, kultury i rozrywki – niedługo wyjadą wszyscy

W 2022 r. w tymże Zawierciu prowadziłam warsztaty dla młodzieży. Rozmawialiśmy o tym, co nam się podoba w naszej miejscowości i co powinno się w niej pojawić, by młodzi w niej pozostali po zdaniu matury – bo to jest moment, gdy tłumnie opuszczają miasta nieoferujące możliwości zdobycia wykształcenia wyższego (Zawiercie, jak wiele takich miasteczek, nie posiada wyższej uczelni, nawet w formie filii), przetarcia się pomiędzy ludźmi czy uzyskania w miarę ciekawej pracy. Zanim zaczęliśmy rozmawiać, zadałam pytanie – ile osób z obecnych w sali chce po skończeniu liceum pozostać w Zawierciu. Podniosły się tylko dwie ręce.

Bywa nawet gorzej – w tego rodzaju miejscowościach dzieci lokalnej elity (nauczycieli, bogatszych przedsiębiorców, artystów, jeśli tacy tam pozostali) są czasami wywożone do szkół średnich w byłych lub obecnych miastach wojewódzkich już w wieku 15 lat. Często nie chodzi nawet o to, że dziecko chce kształcić się w specjalistycznym, niedostępnym na miejscu kierunku. Nie. Rodzice uznają, że lokalne, przeciętne liceum nie wykształci ich dziecka na odpowiednim poziomie. Koło się zamyka – młodzież traci kontakt z miastem i rówieśnikami, zaczyna utożsamiać się z innymi grupami odniesienia. I nie wraca.

Nie tylko młodzież ucząca się czy aspirująca do lepszej edukacji na poziomie wyższym wyjeżdża z takich ośrodków. Robią to także nauczyciele, co lepsi lekarze. Tu, gdzie obecnie mieszkam, nie da się umówić prywatnie do jakiegokolwiek dentysty na termin szybszy niż jesień. Lekarze też nie mieszkają „na końcu świata”, ani nawet nie mają ochoty tu dojeżdżać, by nas leczyć.

Miasta powiatowe i mniejsze się wyludniają. To termin wytrych, a sam proces łatwo usprawiedliwić zmianami demograficznymi. Ale racja na papierze niczego nie zmieni. Nasze miasta i miasteczka starzeją się w zastraszającym tempie, dzieci rodzi się niewiele, młodzi wyjeżdżają. W latach 2002–2021 w Zawierciu ubyło 10,3 proc. mieszkańców. W tym przypadku to prawie 5 tys. osób. Średni wiek mieszkańca to 44 lata i pół roku. Cieszyn w województwie śląskim, gdzie obecnie mieszkam, stracił przez dwie dekady 9,1 proc. mieszkańców. Obecnie liczy tylko 30 473 mieszkańców, a ich średnia wieku to 44 lata. Mamy zatem miasto osób, które zaraz, za półtorej, dwie dekady, zaczną stawać się osobami starszymi, potem zniedołężniałymi, potrzebującymi pomocy w codziennym funkcjonowaniu.

Oba miasta mają rzecz jasna ujemny przyrost naturalny oraz ujemne saldo migracji, co oznacza, że więcej osób wymeldowuje się z nich, niż melduje. Oczywiście, nie jest to aż takie proste, bo, jak wszędzie, istnieje zjawisko mieszkania bez meldunku i nieodnotowywanych w statystykach przyjazdów (Ukraińcy i inni migranci), jednak moneta ta ma także drugą stronę – wielu osób fizycznie nie ma w Zawierciu czy Cieszynie, bo są na studiach w innym mieście albo w pracy w Warszawie czy za granicą, ale zachowują tu meldunek stały.

Czytaj więcej

W zamku musi być kawiarnia i hotel. Inaczej możemy zapomnieć o turystyce kulturowej

Młodzież ma gdzieś małe miasteczka

Młodzi ludzie nie chcą mieszkać w małych miejscowościach. Koniec, kropka. Opisywana czasami przez kolorowe czasopisma „fala powrotów” dotyczy promila rodzin (prawie nigdy jednostek – wracają ludzie z dziećmi, jeśli chcą je wychować w miejscu, gdzie sami się wychowali, mieć pomoc babci i to słynne „miasto 15-minutowe”), często pracujących zdalnie i mających dochód o wysokości „niemałomiasteczkowej”. Artyści, dziwacy, ludzie nietuzinkowi także wcale nie czują się dobrze w miejscach, gdzie każdy widzi, co niesiemy w siatce z Biedronki, a w warzywniaku wciąż można natknąć się na swoją nauczycielkę z podstawówki.

Pomimo powierzchownych zachwytów osoby z zewnątrz także nie chcą grać w tę lokalną grę. Chwalony za malowniczość Cieszyn nie jest tak naprawdę ani miastem akademickim (pomimo obecności wyższej uczelni nie kształtuje ona życia kulturalnego w mieście i nie tworzy z nim de facto żadnej więzi), ani ciekawym punktem na mapie do osiedlania się dla tzw. ludzi kultury czy sztuki. Jeśli ktoś z nich tu mieszka, to jedną nogą (drugie mieszkanie w Warszawie; czas oczywiście nie jest dzielony po równo) albo przyjeżdża na dwa, trzy lata i się wyprowadza. Chce być „na miejscu”, w Warszawie lub Krakowie, i trzymać tam rękę na pulsie.

Wszyscy znajomi, którzy zachwycają się Cieszynem – a tak naprawdę jego powierzchownym wizerunkiem, bo wystarczy skręcić w boczną uliczkę i miasto to staje się tym, czym są wszystkie – jednocześnie przyznają, że nie chcieliby/nie mogliby się tu osiedlić. To literalny koniec świata, a i tak jest lepiej, od kiedy ponownie puszczono do nas (skromne) połączenia kolejowe.

W małych miejscowościach brak tego, co odebrała nam transformacja ustrojowa i prywatyzacja oraz likwidacja przemysłu – dobrej pracy na miejscu, ośrodków kultury, dobrych płac, często także kina i komunikacji zbiorowej. Praca oparta na wielogodzinnym dojeżdżaniu do większego miasta – to męka, choć ludzie dojeżdżali i będą dojeżdżać. Jednak dwie czy trzy godziny dodane do męczących ośmiu zmieniają całkowicie kształt dnia. Zarobki wydaje się w większym ośrodku, tu się tylko śpi. W końcu w wielu przypadkach następuje decyzja o przeprowadzce. Skoro młodzi nie chcą mieszkać np. w Zawierciu, które jest miastem dość rozległym i oferującym zręby infrastruktury, to jakim cudem mamy ich zatrzymać w Porębie, Sędziszowie, Koniecpolu czy Myszkowie?

Mówimy dużo o deglomeracji, ale źle ją rozumiemy 

W mediach robi od kilku lat karierę termin „deglomeracja”. Choć powszechnie kojarzy się ją u nas z przenoszeniem siedzib ważnych instytucji do miejskich ośrodków – i niemal z niczym więcej – samo słowa oznacza „rozproszenie”. To proces, który ma zahamować zagęszczanie się ludności w konkretnych punktach geograficznych, a więc rozproszyć ją. Nadmierne zagęszczenie było zazwyczaj spowodowane koncentracją przemysłu w aglomeracjach czy zagłębiach. Obecnie powodem jest raczej po prostu brak alternatywy: jedzie się do dużego ośrodka po lepszą posadę, wyższe zarobki, gastronomię, rozrywkę, czasami po kulturę.

Deglomeracja czynna to przenoszenie instytucji i zakładów, by powstały nowe punkty i pełne życia ośrodki. Celował w tym PRL, natomiast w czasach potransformacyjnych stawiano raczej na model „zwijania” i likwidacji. Wyprzedaż zakładów za bezcen ciągnęła za sobą wiele skutków gospodarczych i społecznych: koniec kolei i PKS-ów, a także zmierzch kin, domów kultury, bywało, że i mieszkań zakładowych. Ludzie pozostawali w osiedlach bloków pośrodku niczego, na nowej pustyni, choć pamiętali okres, gdy ona żyła.

Deglomeracja bierna to właśnie sposób III RP na „oszczędności”. Bierność oznacza tu brak ruchu, brak inwestycji, inicjatywy. Jeśli zamkniemy jedno i nie otworzymy w jego miejsce innego, ludność skoncentruje się tam, gdzie będzie miała co włożyć do garnka. Pozostaną ci, którzy naprawdę nie są w stanie wyjechać.

Czytaj więcej

Evelina Kristanova: Jak dziennikarze pomogli obalić PRL

Turystyka nie uratuje małych miast

Co jakiś czas pojawiają się głosy, że jeśli nie mamy na prowincji przemysłu, szkolnictwa na „odpowiednim” poziomie, kultury czy rozrywki znanej mieszkańcom wielkich miast, to powinniśmy stawiać na turystykę. Innymi słowy, każde miasto, miasteczko, wieś czy region powinny mieć „coś”. Czasem to nietrudne – w okolicy po prostu jest zabytek czy atrakcyjne przyrodniczo miejsce. Jednak trzeba zauważyć, że samo miasto nie zawsze na tym korzysta; w Zawierciu, które jest zwane „bramą na Jurę” i leży w pobliżu wsi, skąd można rozpocząć wspinaczkę na skałki, nie widywało się właściwie nigdy turystów, a jeśli już, to na dworcu, gdzie przesiadali się do busów czy prywatnego transportu do jurajskich wiosek. Jedli, spali, płacili za kemping np. w Rzędkowicach czy Morsku.

Często się zdarza, że w okolicy, jak mawiają mieszkańcy, „nie ma nic”. Wtedy czasami wymyśla się czy odkopuje zapomnianą potrawę regionalną, dosztukowuje się legendę, a w ostateczności stawia dinozaura z pleksi. Takie punktowe, wybiórcze inicjatywy oczywiście nie mają szans zapewnić gminie wysokich wpływów. Szacunki liczby turystów odwiedzających miejscowości są zresztą niełatwe – w Cieszynie np. dysponujemy jedynie informacją o tym, ile osób weszło w konkretnym roku na Wieżę Piastowską (w 2023 r. było to niespełna 56 tys., to nie tak wiele wobec miast operujących milionami zwiedzających). Czy to dobry, czy zły wynik? Przecież nie każdy turysta wchodzi na wieżę, poza tym mogą wchodzić także stali mieszkańcy.

Prawda jest taka, że miejscowości, które nie są Krakowem, Gdańskiem czy choćby Wisłą, zamierają w drugiej połowie września, a turystyczna krew zaczyna krążyć w ich żyłach ponownie pod koniec kwietnia. Cieszyn do nich należy – w stolicy Śląska Cieszyńskiego, miasteczku położonym w stóp Beskidów, w listopadzie czy lutym hula wiatr i trudno znaleźć lokal otwarty dłużej niż do 19.00 czy 20.00. Moi znajomi prowadzą hostel i z ich informacji wiem, że nie ma całorocznego obłożenia. W październiku należy zamknąć obiekt, bo koszt gazu przewyższa wpływy z noclegów. Nie jest to również miejsce, gdzie przez sezon zarabia się na drugą część roku.

Małe miasta wymrą, nie będzie komu płacić CIT-u i PIT-u

Co w takim razie finansuje budżet miasta czy gminy? Nie ma cudów: wpływy z podatków CIT i PIT. Im więcej osób wyjedzie, by zarabiać dobrze w wielkim mieście i tam je wydawać, tym uboższe będą miejsca, które pozostawili za plecami. Będą one także zatrzymane w czasie, bardziej wsobne, starzejące się, tradycyjne.

To nie jest zawsze zła wiadomość – ale na pewno młodych może zatrzymać wyłącznie stabilna praca. Wszystkie inne „plusy” miast i miasteczek są tylko dodatkiem, pochodną.

Magdalena Okraska (ur. 1981) jest etnografką, publicystką, pracownikiem socjalnym. Autorka dwóch książek reportażowych o skutkach polskiej transformacji ustrojowej i gospodarczej: „Ziemia jałowa” (2018) i „Nie ma i nie będzie” (2022). Związana z kwartalnikiem „Nowy Obywatel”. Mieszka w Cieszynie.

Większość życia spędziłam na polskiej prowincji, w miastach w najlepszym razie powiatowych. Wychowałam się w 28-tysięcznej miejscowości na północy kraju, mieszkałam we wsi rolniczej w woj. warmińsko-mazurskim, w satelickich sypialniach dużych miast i w miejscowościach, o których opowiada się żarty mające podkreślić ich przaśność czy „śmieszność”.

W dużych miastach spędziłam mniej niż dekadę, przy czym sama się zastanawiam, gdzie przebiega granica między „średnim” a „dużym” miastem, i czy 200-tysięczny Toruń i 160-tysięczny, wyludniający się, ubogi Bytom, w których mieszkałam przez kilka lat, także można do nich zaliczyć.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich