Leśne Powietrze sprzyja śpiewaniu

Lipcowy Baltic Opera Festival w Sopocie można traktować jako kolejne wielkie letnie widowisko plenerowe w Europie, ale jest także dowodem przemian w życiu kulturalnym i w sposobie kontaktu z muzyką.

Publikacja: 26.07.2024 17:00

Tegoroczna premiera Balitic Opera Festival – „Turandot” Giacomo Pucciniego w reżyserii Waldemara Zaw

Tegoroczna premiera Balitic Opera Festival – „Turandot” Giacomo Pucciniego w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego

Foto: KRZYSZTOF MYSTKOWSKI/KFP/BOF

Liczba letnich widowisk plenerowych rośnie, co należy traktować jako dowód postępującej festiwalizacji życia kulturalnego, a zwłaszcza muzycznego. Proces ten dokonuje się w wielu krajach i nie jest wyłącznie świadectwem pewnej mody oraz tego, że skoro jest popyt, musi być też podaż. Przyczyny są głębsze. Jedną z nich jest nowy typ odbiorcy. Tradycyjny meloman, traktujący muzykę z ogromnym szacunkiem i skupieniem, to gatunek dziś zanikający.

Kilka lat temu filozof i kulturoznawca prof. Krzysztof Moraczewski na łamach „Ruchu Muzycznego” zanalizował zjawisko festiwalizacji. Jego zdaniem w świecie festiwale pełnią obecnie funkcję podobną do tej, jaką kiedyś miały jarmarki. Stały się sposobem organizowania czasu i przestrzeni. Są rodzajem specyficznego święta, choć nie wyznaczają rytmu życia tak jak uroczystości religijne czy państwowe. Burzą natomiast ład, wprowadzają nowe wartości, nowe obyczaje.

Festiwal nowego typu należy traktować przy tym jako przedsięwzięcie wspomagające ważny sektor gospodarki, jakim jest turystyka. „Festiwalizacja – pisał Krzysztof Moraczewski – jest jedną ze strategii, dzięki którym można zmusić życie artystyczne, aby różnymi kanałami – przez sprzedaż dóbr symbolicznych, stymulowanie turystyki, zmiany wizerunku miasta i tym podobne – zmaksymalizować zysk, jaki życie to potencjalnie może przynosić”. Bo przecież zysk jest w gruncie rzeczy dzisiaj najważniejszy. Także w kulturze.

Zasadę tę dobrze pojęto już dawno w wielu krajach, w Polsce z jej zrozumieniem szło znacznie oporniej, czego przykładem choćby Sopot, miasto, bądź co bądź, żyjące w znacznym stopniu z turystyki. Co więcej, dysponuje pięknym i unikalnym obiektem, jakim jest Opera Leśna, a tradycja wielkich widowisk organizowanych tam przed II wojną światową pozostaje wciąż żywa w różnych krajach Europy. Próby jej wskrzeszenia podjęto u nas już w połowie lat 90. ubiegłego stulecia, a jednak opory i niechęć – z różnych powodów – były tak silne, że tego typu pomysły gaszono najczęściej już w zarodku.

Dopiero jakieś pięć lat temu zaczęła krystalizować się idea Baltic Opera Festival, którego główną bazą miałaby być właśnie Opera Leśna, ale i tym razem impuls nie wyszedł z samego Sopotu. Ojcem pomysłu jest śpiewak, dobrze znany i ceniony w świecie, Tomasz Konieczny i to dzięki jego uporowi, wręcz zawziętości, Baltic Opera Festival zaliczył w tym roku drugą edycję, bogatszą i różnorodniejszą niż ta pierwsza przed rokiem.

Czytaj więcej

Maria Callas – kobieta, która zamilkła zbyt wcześnie

Francuzi w cieniu Włochów

Niezależnie od postępującej festiwalizacji nie ona przyczyniła się do wymyślenia oper pod gołym niebem. Narodziły się znacznie wcześniej, a pierwszeństwo należy się Francuzom, którzy w świetnie zachowanym teatrze rzymskim z widownią na 7 tysięcy miejsc w Orange wystawili pierwszy spektakl operowy już w 1869 roku. Wydarzenie to nie miało jednak specjalnych konsekwencji, bowiem regularne festiwale zaczęto organizować w Orange dopiero 100 lat później.

Za matkę plenerowych widowisk uważa się więc raczej Weronę sławną nie tylko z tego, że trzeba tam koniecznie zobaczyć dom, w którym stojącej na balkonie Julii wyznawał miłość Romeo. Drugą nie mniejszą atrakcją jest wspaniały rzymski amfiteatr wzniesiony w I wieku naszej ery, w którym mogło zasiąść nawet 30 tysięcy osób. Jego dwie kondygnacje zachowały się w dobrym stanie (trzecią zniszczyło trzęsienie ziemi w 1117 roku), więc obecnie może on pomieścić 15 tysięcy widzów. I co najważniejsze – ma rewelacyjną akustykę. Amfiteatr nie potrzebuje żadnych technicznych sztuczek, by muzyka była dobrze słyszana z każdego miejsca na widowni.

Pierwszy spektakl zrealizowano tu w 1913 roku i tak zaczęła się historia festiwalu Arena di Verona. Do lat 80. funkcjonował jako przedsięwzięcie prywatne, potem organizację przejęła fundacja założona przez władze centralne i lokalne oraz Izbę Handlową w Weronie. W 2023 roku świętowano 100-lecie festiwalu, bowiem dwie wojny światowe XX wieku przerywały jego ciągłość.

Na Arena di Verona spektakle odbywają się od końca czerwca do początku września, każdego sezonu w repertuarze znajduje się pięć–sześć tytułów – przede wszystkim Verdiego i Pucciniego, ale nie brakuje innych operowych hitów, choćby „Carmen”. Zaletą tego festiwalu jest i to, że można dostać niedrogie bilety nawet w dniu przedstawienia. A potem atmosfera naprawdę jest niepowtarzalna, zwłaszcza gdy po rozpoczęciu spektaklu o zmroku cała widownia rozbłyska płomieniem świeczek rozdawanych wszystkim przy wejściu.

Inny antyczny amfiteatr leżący u stóp Akropolu i zwany Odeonem Heroda Atticusa (po grecku Herodeion) zaanektował Festiwal Ateński. Wystawia antyczne i współczesne dramaty, organizuje koncerty, inscenizuje opery. Audytorium Odeonu liczy 5 tysięcy miejsc. Publiczność siedzi na schodkowo wznoszących się rzędach marmurowych ław. Każdy ma swoją poduszkę, wszyscy siedzą mocno ścieśnieni, tak jak w VI wieku p.n.e. obywatele Aten. Tegoroczny festiwal zainaugurowała premiera „Toski”.

Od 1930 roku w Torre del Lago, rodzinnej miejscowości Pucciniego, odbywa się festiwal jego oper. Obok domu kompozytora wybudowano letni teatr z widownią na 3 tysiące miejsc. Do miejsc niezwykłych należy festiwal w Savonnlinie w Finlandii, tam od 1967 roku opera gości na dziedzińcu mrocznego średniowiecznego zamku. W leżącym między jeziorami fińskim mieście nie panuje włoska pogoda, co nie odstrasza przybyszy z całej Europy. Surowe mury dawnej budowli służące za naturalne tło scenograficzne sprzyjają inscenizowaniu przede wszystkim widowisk o treści historycznej, ale w poprzedniej dekadzie Mariusz Treliński odważył się tu zrealizować „Traviatę” Verdiego.

Zupełnie inną historię ma natomiast festiwal w Bregencji. W tym niewielkim austriackim mieście postawiono w 1946 roku scenę na Jeziorze Bodeńskim, a 6 tysięcy miejsc dla widzów stworzono na brzegu. Od tego czasu bregencki festiwal wyznacza inscenizacyjne trendy dla plenerowych widowisk korzystających z najnowocześniejszej techniki. Wykonawcy pływają na łodziach, skaczą do wody, nurkują i wykonują dziesiątki innych zadań, często niemających wiele wspólnego z oryginalnym librettem dzieła operowego. Muzyka – gra orkiestry, śpiew solistów i chóru – dociera do uszu widzów dzięki nagłośnieniu najwyższej jakości, co sprawia wrażenie, jakby słuchało się nagrań.

Bregencja na tym zarabia. Nie tylko ona, ale i wszystkie pobliskie miejscowości dobrze z nią skomunikowane latem tętnią życiem. Wystarczy zresztą policzyć: między połową lipca a połową sierpnia tegoroczna premiera „Wolnego strzelca” Webera zostanie pokazana 30 razy. Sprzedano na nią około 200 tysięcy biletów. A przecież na program festiwalu składają się też inne przedstawienia i koncerty w teatrach lub salach.

Nieuniknione kompromisy i porażki

Festiwal w Bregencji oraz Arena di Verona mają wiele różnic, ale łączy je rzecz zasadnicza. Nowy kształt życia muzycznego wymusza – jak pisał w przywoływanej już analizie w „Ruchu Muzycznym” prof. Krzysztof Moraczewski – trudny kompromis między wartością sztuki a społeczną funkcjonalnością dzieł. Następuje więc często eliminacja tych nazbyt trudnych, radykalnych estetycznie, obcych, bo mogą popsuć festiwalowe święto.

Werona ma zatem swoje niezmienne kanony estetyczne. Kiedy z okazji stulecia festiwalu wystawiono zrekonstruowaną pierwszą inscenizację „Aidy” z 1913 roku, niewiele się ona różniła od propozycji współczesnych. Wzorem pozostaje nadal mistrz wystawnych, barwnych widowisk, nieżyjący Franco Zefirelli, którego liczące ćwierć wieku spektakle ciągu wracają do amfiteatru. A gdy inni reżyserzy próbują dokonać reinterpretacji tradycyjnych opowieści i tak muszą wpasować się do obowiązującej tu stylistyki. Z kolei Bregencja, która postanowiła w tym roku wyjść poza kanon operowych hitów i wybrała stosunkowo rzadko wystawianego poza obszarem niemieckojęzycznym „Wolnego strzelca”, znów postawiła na obowiązującą wizualno-techniczną doskonałość, mniej dbając o wzorcowe przedstawienia dzieła niemieckiego romantyzmu.

Polskie doświadczenia z plenerowymi widowiskami operowymi są skromne. Co prawda, kiedy w latach 90. XX wieku w Europie wybuchł boom na takie przedsięwzięcia, do czego przyczyniła się oglądana przez cały świat telewizyjna transmisja „Toski” zrealizowanej w naturalnych wnętrzach Rzymu, niemal wszystkie nasze teatry operowe postanowiły pójść za modą. I bardzo szybko odpuściły sobie ten ogromny wysiłek.

Przyczyną była zmienna pogoda, ale przede wszystkim o rezygnacji zaważyły wysokie koszty. W przeciwieństwie do Niemiec, Austrii, o Włoszech nie wspominając, nie mamy właściwie naturalnych miejsc, które można by było wykorzystać. Co prawda jest na przykład renesansowy zamek królewski z zamkniętym dziedzińcem z krużgankami w podkrakowskich Niepołomicach. To niemal gotowy teatr letni, podobne obiekty od lat wykorzystują festiwale w Awinionie czy w Aix-en-Provence. W 2002 roku Opera Krakowska wystawiła w Niepołomicach ciekawy „Straszny dwór” Moniuszki, którego znaczna część toczyła się na krużgankach, ale dalszego ciągu nie było.

W innych miejscach wszystko należy budować od podstaw: scenę i widownię dla kilku tysięcy osób, doprowadzić prąd, zainstalować oświetlenie i wielkie ekrany dla wizualizacji, zbliżeń wykonawców oraz napisów, a potem ustawić dekoracje, znacznie większe niż na tradycyjnej scenie. A wszystko po to, by spektakl zagrać maksymalnie pięć–sześć razy, po czym musiał następować równie trudny proces demontażu. Dwie dekady temu, gdy teatry w Polsce próbowały wychodzić w plener, koszt takiego letniego widowiska wynosił od 1 do 3 milionów złotych.

Obecnie pozostała jedynie inicjatywa założonej przez Macieja Radziwiłła Fundacji Trzy Trąby, korzystającej ze środków Fundacji XX Czartoryskich. Od sześciu lat wraz ze Stowarzyszeniem Polskich Artystów Muzyków oraz Muzeum w Nieborowie wystawia opery w ogrodzie w Nieborowie. W tym roku 31 sierpnia będzie można obejrzeć „Rusałkę” Antonína Dvořáka. Spektakle te wciąż jednak są zbyt słabo rozpropagowane.

Czytaj więcej

Paweł Klecki. Filharmonia Narodowa przywraca słuchaczom dzieła wybitnego Polaka

Jak Monte Carlo albo Bayreuth

Przy skromnych polskich możliwościach Opera Leśna w Sopocie błyszczy niczym diament, mimo że jest znacznie młodsza od większości europejskich zabytków służących dzisiaj operze. Została bowiem wybudowana w 1909 roku i początkowo była obiektem dość prymitywnym. Jeszcze na dzień przed pierwszą premierą pogłębiono orkiestron, ale muzycy i tak narzekali, że siedzą w wilgotnej jamie, w której rozstrajają się instrumenty.

Powstała jako jeden z wielu modnych wówczas tzw. teatrów natury budowanych w miejscowościach uzdrowiskowych, częściej służących dramatowi niż muzyce. Na początku XX wieku w samych Niemczech było ich około 30. W Sopocie pomysł wyszedł od burmistrza miasta Maxa Woldmanna, który obejrzawszy przedstawienie w jednym z takich teatrów, postanowił taki mieć u siebie, jako że Sopot stawał się coraz popularniejszym kurortem. Ze względu na działające tam kasyna nazywano go wręcz Monte Carlo północy.

Miejsce wśród sopockich wzgórz i lasów odnalazł osobiście burmistrz Woldmann. Odznaczało się wyjątkowymi walorami akustycznymi, zatem mimo początkowych kłopotów finansowych Scenę Leśną, jak ją początkowo nazywano, konsekwentnie rozbudowywano. W 1920 roku szerokość sceny wynosiła już ponad 100 metrów i zasłaniała ją kurtyna o metalowym szkielecie, w który co drugi dzień setka pracownic wplatała świeże dębowe gałązki.

W dwudziestoleciu międzywojennym scena służyła przede wszystkim operze, do czego przyczyniły się niewątpliwie warunki akustyczne. Mimo przestrzeni i wielkiej orkiestry towarzyszącej śpiewakom każde słowo docierało do widzów. „Słychać je było w każdym zakątku – wspominał w eseju Einharda Luttera znakomity dyrygent Erich Kleiber. – Takiego niezwykłego nastroju nocnych scen leśnych nie da się osiągnąć w normalnym teatrze A świeże leśne powietrze było przyjazne dla muzyków i dyrygenta. Nigdy też nie zapomnę chwili, gdy podczas jednego z przedstawień »Walkirii« do Brunhildy śpiewającej bez akompaniamentu orkiestry dołączył mały ptak. Co prawda, nieśmiało i lękliwie, ale był przekonany, iż nadszedł i dla niego czas, by zaśpiewać”.

Nie wchodząc w szczegóły ówczesnej historii Opery Leśnej, poprzestańmy na stwierdzeniu, że na przedstawienia ściągali widzowie z całej Europy, bo też tu można było posłuchać 500-osobowego chóru w „Śpiewakach norymberskich” albo w „Walkirii” oglądać Brunhildę skaczącą na prawdziwym rumaku przez ogień na scenie. Co prawda śpiewaczkę zastępował kaskader, ale efekt był ponoć niesamowity.

Od końca lat 20. dzięki letnim festiwalom w Operze Leśnej Sopot zyskał miano Bayreuth północy, ponieważ rzeczywiście wyspecjalizował się w dramatach Richarda Wagnera, które doskonale się prezentowały w leśnej scenerii. Między obydwoma miastami zaczęła się rywalizacja. Z Opery Leśnej przeprowadzono pierwszą radiową transmisję dramatu Wagnera, był to „Lohengrin”. W Bayreuth odbyło się to dopiero pięć lat później. Zazdrosne Bayreuth odmawiało wypożyczania Sopotowi „swoich” śpiewaków lub wręcz zakazywało im udziału w przedstawieniach Opery Leśnej, ale nie wpłynęło to w istotny sposób na artystyczny poziom festiwalu.

Wagner był obecny w Operze Leśnej jeszcze w sierpniu 1944 roku, a więc niemal w ostatnich miesiącach II wojny światowej, co potem położyło się cieniem na dalszych losach tego obiektu nie tylko w PRL. Kiedy w latach 90. pojawił się pierwszy pomysł wskrzeszenia tradycji wagnerowskich w Sopocie, zastanawiano się, czy możliwe jest nawiązanie kontaktu z festiwalem w Bayreuth, którym kierował wówczas wnuk kompozytora Wolfgang. Miał 20 lat, gdy zmobilizowany we wrześniu 1939 roku ruszył na Polskę i został ranny pod Częstochową. Na rozkaz samego Adolfa Hitlera został przetransportowany do szpitala w Berlinie i na front już nie wrócił. Do Polski przyjechał, ale dopiero w XXI wieku i nie do Sopotu, lecz do Wrocławia, gdzie ukonstytuowało się Towarzystwo Wagnerowskie.

Dziś więzi między Sopotem i Bayreuth zawiązywane są na nowo i bez zakłóceń. Prawnuczka Wagnera, Katharina , obecna dyrektora Bayreuther Festspiele, jest członkinią komitetu honorowego Baltic Opera Festival. A jego założyciel i dyrektor artystyczny Tomasz Konieczny należy do solistów w Bayreuth. Śpiewali lub śpiewają tam i inni artyści występujący w Operze Leśnej: Ricarda Merbeth, Franz Hawlata czy tegoroczna Senta w sopockim „Latającym Holendrze”, Vida Minkeviciute, mimo że terminy obu festiwali nakładają się na siebie.

Nie powinno to oczywiście zachęcać do daleko idących porównań obydwu festiwali. Dysproporcje organizacyjne i oczywiście także finansowe są między nimi ogromne. Tym niemniej raczkujący dopiero Baltic Opera Festival w drugim roku swego istnienia zaczyna wyrastać poza zwykłą letnią imprezę powstałą w nurcie dzisiejszej festiwalizacji. Nie wydaje się, by zgodnie z duchem naszych czasów zamierzał unikać dzieł trudnych i schlebiać masowym gustom. Zaczął przecież od „Latającego Holendra” Wagnera, do którego dodał teraz „Turandot” Pucciniego, a takze IX Symfonią Beethovena, ale ten koncertowy hit zagrali tym razem w stoczni gdyńskiej ukraińscy muzycy pod hasłęm „Solidarity&Freedom”, co nadało mu nowych znaczeń. Festiwal, który pragnie zyskać widownię liczoną co wieczór w tysiącach, naprawdę działa odważnie. Nie odważyłyby się na to ani Werona, ani Bregencja.

„Śpiewacy norymberscy” Wagnera w Operze Leśnej w Sopocie, festiwal 1931 rok

„Śpiewacy norymberscy” Wagnera w Operze Leśnej w Sopocie, festiwal 1931 rok

Foto: nac

Liczba letnich widowisk plenerowych rośnie, co należy traktować jako dowód postępującej festiwalizacji życia kulturalnego, a zwłaszcza muzycznego. Proces ten dokonuje się w wielu krajach i nie jest wyłącznie świadectwem pewnej mody oraz tego, że skoro jest popyt, musi być też podaż. Przyczyny są głębsze. Jedną z nich jest nowy typ odbiorcy. Tradycyjny meloman, traktujący muzykę z ogromnym szacunkiem i skupieniem, to gatunek dziś zanikający.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich