Maria Callas – kobieta, która zamilkła zbyt wcześnie

Aby stać się legendą, trzeba odejść zbyt wcześnie, zostawiając świat w zadziwieniu, że to się rzeczywiście stało. Tak właśnie zrobiła Maria Callas i do dziś nie straciła statusu gwiazdy, która nadal fascynuje i zaciekawia.

Publikacja: 01.12.2023 17:00

Piękna Maria Callas była nieustannie fotografowana, ale zdjęcia nie mówią prawdy o niej

Piękna Maria Callas była nieustannie fotografowana, ale zdjęcia nie mówią prawdy o niej

Foto: Hulton-Deutsch Collection/CORBIS/Corbis via Getty Images

Urodziła się dokładnie sto lat temu 2 grudnia 1923 roku, zmarła prawie pół wieku temu. Czas, na jaki przypadło życie Marii Callas, z dzisiejszego punktu widzenia to niemal prehistoria. Jednak jej legenda nadal trwa i wręcz nie słabnie nie tylko za sprawą obecnego Roku Marii Callas. A ona sama jest fenomenem również z tego względu, że w dobie prymatu kultury masowej jest przedstawicielką sztuki uważanej za elitarną. Czy da się wytłumaczyć, dlaczego Maria Callas wciąż budzi takie zainteresowanie?

Legendy odchodzą gwałtownie. Janis Joplin czy Amy Winehouse zmarły tragicznie u szczytu popularności, bezsensowna śmierć przerwała życie Marilyn Monroe, na której nowe filmy świat czekał być może bezskutecznie, bo zbliżająca się do czterdziestki aktorka będąca symbolem seksu nie stworzyłaby już wybitnych kreacji. Pozostało to jednak niewiadomą, na którą nie ma i nie będzie odpowiedzi.

Nikt natomiast nie określi mianem legendy Tiny Turner czy Elisabeth Taylor, autentycznej gwiazdy kina, której bujne życie prywatne opisywano na pierwszych stronach gazet podobnie zresztą jak niemal w tym samym czasie perypetie sercowe i kłótnie Marii Callas. I Elisabeth Taylor, i Tina Turner zakończyły jednak kariery jako artystki spełnione, niemające już nic do dodania. Nie zasłuży też w przyszłości na miano legendy Madonna, coraz rozpaczliwiej próbująca obecnie walczyć z nieuchronnym upływem czasu.

Legendy odchodzą też w sensie metaforycznym, po prostu znikają i milkną. Tak zrobiły kiedyś Greta Garbo czy Brigitte Bardot, a u nas Ewa Demarczyk, i tak też postąpiła Maria Callas. Po stosunkowo krótkiej, bo trwającej tylko nieco ponad 20 lat, oszałamiającej karierze zamieszkała w najlepszej dzielnicy Paryża i kuszona propozycjami kolejnych spektakli ciągle odmawiała.

Czytaj więcej

Paweł Klecki. Filharmonia Narodowa przywraca słuchaczom dzieła wybitnego Polaka

Prywatne życie na ekranie

Ostatnie kilkanaście lat jej życia fascynują i ciekawią. Co robiła primadonna, która przez kilkanaście lat wielkiej sławy nieustannie podróżowała po Europie i Ameryce, a potem ograniczyła kontakty ze światem? Ma to być tematem filmu o Marii Callas, który właśnie powstaje. W postać głównej bohaterki wcieli się inna gwiazda, Angelina Jolie. Reżyserem jest Chilijczyk Pablo Lorrain, który wyspecjalizował się w filmowych biografiach legend.

Po „Jackie” Lorrain zdecydował zająć się Marią Callas i być może uczynił to świadomie. Pozostanie nie tylko w tej samej epoce, ale bohaterkami obu filmów są kobiety, których losy niespodziewanie skrzyżowały się gwałtownie, czym długo żyły w latach 60. media. Maria Callas wdała się wtedy w romans ze swoim rodakiem, multimilionerem Aristotelisem Onasisem, dla którego porzuciła męża. Z jej strony była to prawdziwa miłość, małżeństwo z Giovannim Battistą Meneghinim miało bardziej biznesowy niż uczuciowy charakter. Liczyła, że Onasis, który także w tym czasie się rozwiódł, poprosi ją o rękę. Tymczasem ku zaskoczeniu Marii Callas i świata w 1968 roku ożenił się z Jacqueline „Jackie” Kennedy, wdową po zamordowanym prezydencie USA. Maria bardzo to przeżyła.

Opowieść o „Jackie” nie była zbytnio udana, niewiele lepszy okazał się inny film Pabla Lorraina „Spencer”, którego bohaterką jest inna legenda, księżna Diana. Czy lepiej powiedzie mu się z Marią Callas? Trudno przewidzieć, na razie do mediów przedostały się skąpe informacje z okresu rozpoczęcia zdjęć, głównie o tym, że kostiumy zaprojektowane dla Angeliny Jolie wzorowane są na autentycznych strojach bohaterki, w którą ma się wcielić, a po konsultacjach z organizacjami zajmującymi się prawami zwierząt postanowiono wykorzystać autentyczne futra Callas, by nie zamawiać nowych.

Rozwikłanie tajemnicy legend częściej bywa dla reżyserów pułapką, o czym przekonali się twórcy filmu „Blondynka” koncentrującego się na życiu prywatnym Marilyn Monroe. Narodzinom filmu towarzyszyło olbrzymie zainteresowanie, prorokowano, że będzie faworytem oscarowym, a skończyło się na Złotej Malinie dla najgorszego tytułu roku.

Maria Callas nie po raz pierwszy staje się bohaterką filmu. W 2002 roku, 25 lat po jej śmierci, Franco Zeffirelli, jeden z reżyserów, o których mówi się, że mieli olbrzymi wpływ na jej wizerunek sceniczny, zrealizował „Wieczną Callas”. Wcieliła się w nią wybitna aktorka francuska Fanny Ardant. Film przedstawia ją w ostatnim okresie życia, gdy w paryskim mieszkaniu nie przyjmuje nikogo poza byłym menedżerem (postać fikcyjna), a on chce ją namówić do realizacji filmowych wersji oper, które w przeszłości nagrała. Żadna z licznych biografii, jakie napisano o Callas, nie potwierdza, że powstał taki pomysł, zresztą i w filmie nic z niego nie wyniknęło. Callas musiałaby przystać na to, że będzie korzystać z playbacku, co byłoby oszustwem nie do zaakceptowania dla artystki, która w sztuce zawsze najbardziej ceniła autentyczność i szczerość.

Ten wątek „Wiecznej Callas” jest więc dość wydumany, Zeffirellemu lepiej za to udało się przedstawić rozdarcie swojej bohaterki, która nie chce kontaktować się ze światem zewnętrznym, a jednocześnie cierpi z powodu zamknięcia, na jakie sama się skazała. Brakuje jej dawnej kariery, nie może pogodzić się, że głos ją zawodzi. Ciekawie pokazany został bardzo prywatny, wręcz intymny problem Marii Callas, która tak naprawdę nigdy nie miała prawdziwego domu. Urodziła się w Nowym Jorku, ale po rozwodzie rodziców dorastała w Grecji, skąd pochodzili i ojciec, i matka. Po II wojnie światowej wróciła do ojca, do Nowego Jorku, jednak osiągnąwszy sukces i poślubiwszy Meneghiniego, zamieszkała z nim we Włoszech. Kariera zmuszała ją jednak do ciągłych podróży, nigdzie więc nie czuła się u siebie.

„Wieczna Callas” to hołd Franco Zeffirellego dla jego muzy, ale też dzieło typowe dla stylu reżysera – wysmakowane, nieco przeestetyzowane i emocjonalnie chłodne. Więcej prawdy o Marii Callas przyniósł skromny dokument z 2018 roku Toma Volfa „Maria by Callas”, u nas wyświetlany po prostu jako „Maria Callas”. Reżyser dotarł do zapomnianych i zadziwiająco szczerych jej wywiadów przede wszystkim telewizyjnych, a było ich zadziwiająco dużo. Kariera Marii Callas przypadła na lata 50. i 60. XX wieku, a więc na czas istotnych przemian kulturowych wykorzystujących nowe media, przede wszystkim telewizję.

Swobodnie posługująca się kilkoma językami Callas była dla programów telewizyjnych w różnych krajach atrakcyjnym gościem, z czego chętnie korzystała, zyskując dzięki temu jeszcze większą sławę. Stała się bohaterką wielu, jak dzisiaj określilibyśmy, talk-show. Kilkadziesiąt lat temu ich prowadzący nie eksponowali tak bardzo siebie jak dzisiaj, nie przerywali rozmówcom, nie oczekiwali nieustannych żartów, błyskotliwych puent i okrzyków radości, pozwalali zaproszonemu do studia gościowi po prostu się wypowiedzieć, czasem wręcz zwierzyć.

Z wielu fragmentów jej rozmów przed kamerami powstała zatem opowieść o kobiecie, która bardzo dużo wymagała od siebie, a jednocześnie była krzywdzona przez innych: przez matkę, mężczyzn jej życia, dziennikarzy, także przez część widzów, bo jedni z nich ją uwielbiali, drudzy nienawidzili. Reżyser dodał do tego fragmenty czytanych z offu bardzo osobistych listów pisanych do Elviry de Hidalgo. To była jej profesorka śpiewu, Callas obdarzyła ją szacunkiem i miłością większą niż własną matkę. Była jedyną osobą, przed którą nie bała się psychicznie obnażyć.

W polskiej wersji listy te czytała Krystyna Janda i był to wybór oczywisty. Od 1997 roku aktorka wciela się u nas w primadonnę stulecia w sztuce Terrence’a McNally’ego „Maria Callas. Lekcja śpiewu” (oryginalny tytuł to po prostu „Master class”). Tekst jest oparty na kursach mistrzowskich, jakie zgodziła się poprowadzić w Nowym Jorku na początku lat 70. Zachowały się taśmy z tych lekcji, bo wszystkie były nagrywane. W stosunku do swoich studentów marzących o operowej sławie jest złośliwa, momentami wręcz arogancka, okrutna i zawsze do bólu szczera. Także wtedy, gdy co pewien czas zaczyna opowiadać o sobie.

Dziesięć lat temu stacja HBO zapowiadała nakręcenie filmu na kanwie nowojorskich lekcji mistrzowskich, w Marię Callas miała wcielić się Meryl Streep. Projekt jednak upadł. Natomiast Terrence McNally jest też autorem sztuki „The Lisbon Traviata” wystawionej w latach 80. na off-Broadwayu, a potem na kilku scenach amerykańskich oraz w Londynie. Opowiada o grupie zagorzałych fanów Marii Callas i zarazem gejów. Tytuł bierze się stąd, że jeden z nich zdobył niezwykle poszukiwane przez kolekcjonerów pirackie nagranie „Traviaty” z Lizbony, w której wystąpiła w marcu 1958 roku. Spektakl zarejestrował podobno jeden z biorących w nim udział artystów.

Wątek queerowy jest o tyle wart wzmianki, że Maria Callas od dawna cieszy się swoistym kultem w środowiskach gejowskich, co również przyczynia się do umocnienia jej legendy.

Trzej reżyserzy i przyjaciele

Przechodząc od tematów queerowych do artystycznych, trzeba wspomnieć, że ogromną rolę w budowaniu wizerunku Marii Callas odegrali trzej reżyserzy włoscy: Luchino Visconti, Franco Zeffirelli i Pier Paolo Pasolini, którzy notabene nie ukrywali swoich homoseksualnych preferencji. Visconti zresztą niczego nie prostował, gdy prasa rozpisywała się, że jest w niej zakochany, bardzo mu to odpowiadało. Wszyscy trzej byli wybitnymi twórcami i ogromnymi indywidualnościami. Można więc spotkać się ze stwierdzeniem, że to oni ją wykreowali, co nie jest jednak prawdą.

Ich relacje z Callas były bardziej złożone, co szczególnie widać w przyjaźni śpiewaczki z Luchino Viscontim. Kiedy poznali się na początku lat 50., Callas tak samo potrzebowała Viscontiego jak on jej. Marzył bowiem o reżyserowaniu oper w La Scali, ale nie miał w tym fachu żadnego doświadczenia, dyrekcja teatru więc nie była nim zbytnio zainteresowana. Otrzymał w końcu propozycję wystawienia pewnego utworu współczesnego, ale gdy dyrektor La Scali dowiedział się, że Visconti chce, aby wykonawcy jeździli po scenie na rowerach, przestraszył się skandalu i ofertę wycofał.

Tak więc to Callas załatwiła mu w końcu debiut w La Scali, a on wyreżyserował w 1954 roku starą, zapomnianą i lekceważoną „Westalkę” Spontiniego z nią w roli głównej i oboje odnieśli taki sukces, że potem poszły kolejne wspólne premiery na czele z „Traviatą”, której inscenizacja do dziś zajmuje poczesne miejsce w historii teatru operowego. Z Zeffirellim poszło łatwiej, bo on reżyserskiej kariery nie zaczynał u jej boku, ciekawy jest natomiast przypadek Pier Paolo Pasoliniego. Nigdy nie reżyserował w operze, natomiast gdy Maria Callas zrezygnowała ze scenicznych występów, udało mu się ją nakłonić i w 1969 roku zagrała tytułową bohaterkę w jego filmowej wersji antycznego mitu o Medei. Stworzyła najwybitniejszą kreację z całej obsady aktorskiej. Miała niewiele kwestii mówionych, wyrażała Medeę spojrzeniem, gestem, poruszeniem głowy, a Pasolini pięknie eksponował na ekranie jej tajemniczą urodę.

Takie też w gruncie rzeczy było operowe aktorstwo Marii Callas. Na tle wymagań, jakie współczesny teatr stawia aktorom, ale też coraz częściej i śpiewakom, jej sposób bycia na scenie mógłby się dzisiaj wydawać anachroniczny. Nie poruszała się zbyt wiele, a mimo to potrafiła wyrazić wszystko.

Wieloletni dyrektor nowojorskiej Metropolitan Rudolf Bing, z którym zresztą popadła w konflikt, opowiadając o partnerującym jej w przedstawieniu słynnym tenorze, powiedział, że słuchając go, nie wiedział, o czym właściwie śpiewa. Należało patrzeć na słuchającą go Callas, bo w jej oczach odbijało się to, co on chciał wyrazić.

Istotę jej aktorstwa pojmowali dobrze Visconti i Zeffirelli, wiedzieli, że ich zadanie polega na stworzeniu odpowiednich ram dla Callas. I nie chodziło o przepych i widowiskowość, sceniczny obraz miał oddawać istotę opery, pomagać temu, co ona chciała w niej wyrazić. Ważne były też sceniczne kostiumy. Zabierała je do domu na kilka dni przed premierą i chodziła w nich, by lepiej poczuć się w roli.

Swoją postać i relacje z innymi bohaterami budowała gestem, spojrzeniem, ruchem, ale też, a może przede wszystkim każdą nutą przypisaną jej w partyturze i każdym zaśpiewanym słowem. W jej interpretacjach nie ma miejsc pustych, dlatego też po kilkudziesięciu latach jej płyty są nadal chętnie słuchane i poszukiwane. W przeciwieństwie do wielu innych diw, które nastały po niej, Callas nigdy nie chodziło o sam, choćby najpiękniejszy, śpiew.

Czytaj więcej

Koterbska nie śpiewała jak komuna zagrała

Rzodkiewki zamiast kwiatów

W sztuce była bezkompromisowa wobec siebie i innych, co oczywiście rodziło konflikty. Nimi zaś chętnie żywiła się prasa ku uciesze milionów czytelników. Rosły więc rzesze tych, którzy stawali się jej fanami, oraz tych, którzy byli oburzeni jej postępowaniem. To zainteresowanie Marią Callas należało jednak nieustannie podsycać. Kiedy na kilkadziesiąt godzin przyjechała w 1958 roku na pierwszy występ w Paryżu, przez cały czas nie odstępowali jej dziennikarze, fotoreporterzy i kamerzyści. Kiedy świat dowiedział o romansie z Onasisem, za zdjęcia z jachtu, na którym pływali po Morzu Śródziemnym, płacono niebotyczne stawki. Ich związek śledziła z Lazurowego Wybrzeża wysłanniczka hollywoodzkiego magazynu plotkarskiego.

Maria Callas była gwiazdą epoki, w której opera rozpalała emocje widzów. We Włoszech istniały ekipy zawodowych klakierów, których należało opłacać, by mieć gorącą owację na przedstawieniu. Nie korzystała z ich usług, więc często bywała za to przez klakierów karana, szczególnie w La Scali. W tym teatrze istniało też silne stronnictwo jej największej rywalki, jaki pisano w gazetach – obdarzonej anielskim głosem Renaty Tebaldi. Kiedy na scenie pojawiała się Maria Callas, czekano na najmniejsze zawahanie w jej głosie, by skwitować to syczeniem i gwizdami. Potrafiła wszystko przetrzymać. Gdy jeden z wrogów rzucił dla niej na scenę nie kwiaty, lecz pęczek rzodkiewek, podniosła i podziękowała z uśmiechem. Jej spektakle zawsze miały gorącą temperaturę, bo na każdą dezaprobatę wyrażoną przez „tebaldistów” fani Callas reagowali jeszcze głośniej wyrażanym entuzjazmem.

Ta ciągła walka nauczyła ją czujności, co z kolei doprowadziło do tego, że coraz częściej zaczęła się wycofywać w obawie, że nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom publiczności. Tak zrodził się w styczniu 1958 roku najgłośniejszy skandal w jej karierze. Podczas galowego spektaklu w Operze Rzymskiej w trakcie I aktu „Normy” jej głos zadrżał nieco w wysokich dźwiękach, więc postanowiła nie wyjść po przerwie na scenę. Przedstawienie przerwano, nie bacząc na obecność w loży prezydenta Włoch. Od tej pory Callas nie miała wstępu do opery w Rzymie.

W Ameryce z kolei prasa przez szereg tygodni żywiła się sporem między nią a Rudolfem Bingiem, dyrektorem Metropolitan w Nowym Jorku. Maria Callas nie chciała się zgodzić na zaproponowany przez niego układ spektakli, on odmawiał dokonania jakichkolwiek korekt. Nazwała więc jego postępowanie „pruską taktyką”, a Bing odpowiedział w oświadczeniu dla prasy, że „pani Callas jest fizycznie niezdolna do dopasowania się do żadnej instytucji nieskrojonej na miarę jej własnej osobowości”. Nigdy już w Metropolitan nie zaśpiewała.

Do tego dochodziły procesy sądowe o honoraria i z pewną włoską wytwórnią makaronów, reklamującą swoje wyroby stwierdzeniem, że dzięki nim Callas osiągnęła tak wspaniałą sylwetkę. Intensywna dieta, którą w pewnym momencie zastosowała, też była tematem stale powracającym w mediach. Proces o reklamę makaronów w końcu wygrała, ale trwało to kilka lat.

Z takim temperamentem, ale i osobowością Maria Callas w XXI wieku byłaby więc bohaterką mediów społecznościowych, zalewana nieskończoną falą lajków, ale też jeszcze większego hejtu, znacznie bardziej brutalnego niż syki i gwizdy na widowni La Scali. Jako legenda nie musi się ich obawiać.

Urodziła się dokładnie sto lat temu 2 grudnia 1923 roku, zmarła prawie pół wieku temu. Czas, na jaki przypadło życie Marii Callas, z dzisiejszego punktu widzenia to niemal prehistoria. Jednak jej legenda nadal trwa i wręcz nie słabnie nie tylko za sprawą obecnego Roku Marii Callas. A ona sama jest fenomenem również z tego względu, że w dobie prymatu kultury masowej jest przedstawicielką sztuki uważanej za elitarną. Czy da się wytłumaczyć, dlaczego Maria Callas wciąż budzi takie zainteresowanie?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi