Profesor Michael Sandel, filozof polityki z Harvardu, twierdzi, że jednym z największych problemów współczesnej polityki jest to, że nie słuchamy swoich antagonistów i nie traktujemy poważnie tego, co mówią. I rzuca z rękawa przykładami. Najprostszy dotyczy wykształcenia. Jaka część społeczeństw współczesnego Zachodu ma wyższe wykształcenie? – pyta Sandel. I odpowiada: to około 30 proc. A jak się ma sprawa z tym samym wskaźnikiem w kręgach reprezentacji parlamentarnych? Tu wyższe wykształcenie ma ponad 90 proc.
Najprostszy wniosek z tej dysproporcji jest taki, że ludzie o niższym wykształceniu nie mają swojej reprezentacji na tym etapie procesu demokratycznego. Inny, nawet ważniejszy, ma związek z różnicą pomiędzy przeciętnymi poglądami najszerszego kręgu społeczeństwa, które wychodzą z badań, a decyzjami podejmowanymi przez parlamenty. Parlamentarzyści są zazwyczaj bardziej konserwatywni, mniej „postępowi”, a ich decyzje bardziej zachowawcze. Dlatego są obiektem krytyki, a czasem rewolucji, które zmiatają ich z powierzchni życia publicznego.
Czytaj więcej
Nie ma spokoju na świecie. Złoty sen o końcu historii się nie sprawdził.
Populizm jest tak stary jak polityka, ale to dziś jest szczególnie groźny
Czy jest to naturalne? Czy to aberracja? Czy da się temu zaradzić? Sandel oczywiście wie, że wykształcenie daje ludziom aparat krytyczny, i uczy języka, dzięki któremu politykom łatwiej rozumieć i opisywać politykę. To się przydaje w kampanii czy w szeroko rozumianych relacjach, które dają wstęp do sfery publicznej. Bez tego aparatu zaistnieć niemal się nie da; a wyjątki tylko potwierdzają regułę. Co więcej, wykształcenie daje wiedzę porównawczą, która w naturalny sposób wyzwala mechanizm ostrożności. Ludzie łatwiej i szybciej rozumieją, że nieostrożne czy pochopne działanie może przynieść fatalne skutki. Znając historię, innymi słowy czerpiąc z wiedzy porównawczej, wstrzymują podczas głosowań rękę, gdy nie są pewni skutku. Stąd ta „zachowawczość”, skłonność do czasochłonnego namysłu czy ostrożność w legislacji.