Mordercy umierają, śpiewając

W operze można dziś zobaczyć śpiewających polityków, proces tranzycji, rekonstrukcję autentycznej zbrodni, a nawet transmisję ze szpitala, w którym leży w śpiączce dziewczyna znana widzom z nazwiska.

Publikacja: 19.04.2024 17:00

Nagrodzony operowym Oscarem w 2023 r. „Folwark zwierzęcy” Alexandra Raskatowa, De Nationale Opera, A

Nagrodzony operowym Oscarem w 2023 r. „Folwark zwierzęcy” Alexandra Raskatowa, De Nationale Opera, Amsterdam

Foto: Ruth Walz/De Nationale Opera/Mat. Pras.

Tyle razy już skazywano operę na śmierć. Kiedy w połowie XX wieku guru ówczesnej awangardy Pierre Boulez rzucił hasło wysadzenia wszystkich teatrów operowych, powtarzano je wielokrotnie jako wyraz przekonania, że tylko w ten sposób można zakończyć żywot sztuki zapatrzonej wyłącznie we własną przeszłość. W ślad za tym poszły w kolejnych dekadach postulaty, by kompozytorzy wreszcie zainteresowali się współczesnymi tematami.

Wszystkie te mniej lub bardziej gwałtowne ataki opera przetrzymała ze stoickim spokojem. Nie tylko dlatego, że wielu przeciwników wykruszyło się lub wręcz uległo jej magii, czego symbolicznym przykładem stał się sam Pierre Boulez. Kilkanaście lat po rzuceniu słynnego hasła zadyrygował „Pierścieniem Nibelunga” Richarda Wagnera na najbardziej snobistycznej imprezie, jaką jest Festiwal w Bayreuth.

Opera przetrwała też nie dlatego, że ma konserwatywnych rzeczników broniących zaciekle jej tradycyjnego kształtu, takich jak u nas choćby Sławomir Pietras. Najważniejszy niegdyś dyrektor teatralny w Polsce obecnie zaciekle zwalcza wszelkie ślady innej niż nakazuje tradycja działalności. Ale opera nie zważa na nic i z każdą dekadą zmienia się i otwiera na dzisiejszy świat.

Przykładów na to można znaleźć wiele i nie chodzi o artystyczne poszukiwania formalne, łączące operę z innymi dziedzinami, zwłaszcza sztukami wizualnymi lub perfomatywnymi, lub o głoszone przez wielu kompozytorów idee, że każdy dźwięk jest w istocie działaniem teatralnym. Chodzi o to, co można dziś obejrzeć na scenach wielkich teatrów, wzniesionych często w XIX wieku przez bogacącą się burżuazję, która chciała mieć dostęp do rozrywki zastrzeżonej dla dworów i arystokracji. Dobrze pokazuje ten proces znany serial HBO „Pozłacany wiek” o dynamicznym rozwoju Nowego Jorku w II połowie XIX stulecia. Jednym z wątków jest budowa Metropolitan Opera podjęta przez bogatych nuworyszy, którzy nie licząc się z kosztami, chcieli mieć miejsce godne ich pozycji i wielkich pieniędzy.

W takich oto wnętrzach oglądamy dziś przedstawienia, o których reprezentanci dawnej bohemy mówiliby, że powinny one wstrząsnąć bebechami burżujów.

Czytaj więcej

Muzyka Wagnera odcina się od trudnej przeszłości, by zaistnieć w wirtualnym świecie

Chińska wizyta prezydenta

Najwcześniej do współczesnej opery wkroczyła polityka. Prekursorem jest John Adams z trzyaktowym „Nixonem w Chinach”. Tytuł oddaje wszystko, tematem jest wizyta amerykańskiego prezydenta w komunistycznych Chinach w lutym 1972 r. Opera rozpoczyna się od powitania na lotnisku, podczas którego przemówienia wygłaszają premier Zhou Enlai i Richard Nixon, dalej mamy rozmowy Mao Zedonga z prezydentem, któremu towarzyszy Henry Kissinger, program zorganizowany dla Pat Nixon (wizyta w fabryce szkła, rozmowy z dziećmi, zwiedzanie zabytków). Dopiero akt trzeci przynosi bardziej prywatne refleksje – zarówno przywódców Chin, jak i Ameryki.

W krótkim streszczeniu „Nixon w Chinach” prezentuje się jako dzieło skrojone niemal według założeń socrealizmu. A jednak jest to opera pod pewnymi względami rewolucyjna i kontrowersyjna. Amerykańskie środowiska liberalne postrzegają Richarda Nixona jako polityka negatywnego. Johna Adamsa i autorkę libretta Alice Goodman podejrzewano o chęć wybielenia go, oni jednak, dochowując wierności faktom, chcieli pokazać miałkość wizyty oraz rozdźwięk między oficjalnym blichtrem, politycznym pustosłowiem a rzeczywistymi przemyśleniami postaci.

„Nixon w Chinach” odniósł międzynarodowy sukces, co zachęciło innych do podjęcia tematów politycznych. Niemiec Franz Hummel skomponował więc „Gorbaczowa”, przedstawiając go od momentu, gdy został pierwszym sekretarzem komunistycznej partii, do puczu moskiewskiego w 1991 roku. Historię niemieckiego kanclerza Willy’ego Brandta przedstawił z kolei Gerhard Rosenfeld w operze „Uklęknięcie w Warszawie”. Punktem kulminacyjnym jest hołd, który Brandt oddał, klękając przez pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie podczas swej wizyty w PRL w 1970 roku.

W RPA powstała – pokazywana także w Londynie – „Mandela Trilogy” Petera Louisa van Dijka i Mike’a Campbella, którzy w operze o Nelsonie Mandeli połączyli tradycyjne pieśni afrykańskie z elementami jazzu i muzyki nowoczesnej. Bohaterami „Happy Birthday Mr. President” łotewsko-brytyjskiego kompozytora Krissa Russmana są z kolei Marilyn Monroe i John F. Kennedy, ale libretto skupia się nie tyle na ich romansie, ile na zagrożeniach, jaki ten związek niesie dla kariery prezydenta.

Wszystkie te tytuły – poza „Nixonem w Chinach” – stały się jednak wydarzeniami budzącymi krótkotrwałe zainteresowanie, potwierdzając, że w politycznej aktualności trudno odnaleźć wartości uniwersalne, które stanowią o prawdziwej wartości dzieł operowych. A „Nixon w Chinach”, który jest nadal wystawiany (w 2023 r. nową inscenizację pokazała paryska Opera Bastille), postrzegany jest obecnie jako klasyka XX wieku i grywany ze względu na wartości muzyczne.

Sam John Adams, czołowy twórca tzw. muzycznego minimalizmu, przekonał się, że wikłanie się w tematy polityczne nie zawsze gwarantuje sukces, co potwierdziły jego kolejne opery. Cieszący się uznaniem „Doctor Atomic”, pokazujący na podstawie odtajnionych dokumentów ostatnie próby Amerykanów pracujących nad stworzeniem bomby atomowej, nie wytrzymuje dziś porównania z filmowym „Oppenheimerem”. Kontrowersyjna niemal od początku była „Śmierć Klinghoffera” o tym, jak w 1985 roku Palestyńczycy porwali turystyczny statek „Achille Lauro” pływający po Morzu Śródziemnym i wyrzucili za burtę niepełnosprawnego Żyda Klinghoffera. Kompozytor był oskarżany o to, że idealizuje palestyński terroryzm.

Znacznie lepsze efekty artystyczne teatr osiąga wówczas, gdy tematyce polityczno-ideologicznej nada kształt metaforyczny, o czym świadczy jedno z najgłośniejszych ostatnio przedstawień – „Folwark zwierzęcy” nagrodzony operowym Oscarem jako najlepsza prapremiera 2023 roku. Utwór ten jako pierwsza wystawiła De Nationale Opera w Amsterdamie od razu w koprodukcji z trzema innymi teatrami europejskimi. „Folwark zwierzęcy” skomponował Aleksander Raskatow, Rosjanin od początku lat 90. mieszkający na zachodzie Europy, libretto w języku angielskim oparte jest oczywiście na słynnej książce George’a Orwella.

Włoski reżyser Damiano Michieletto umiejscowił akcję przedstawienia w rzeźni, wzbogacając treść pierwowzoru. Obok obrazu bezwzględnej władzy, która demoralizuje, jest w nim bardzo aktualna refleksja nad zabijaniem zwierząt ze sceną kolacji, podczas której uczłowieczone zwierzęta zaczynają jeść inne zwierzęta.

Buntownicy i ikony ruchu LGBT

W nurcie wykraczającym poza czystą politykę mieści się wystawiona w tym sezonie w Metropolitan opera Anthony’ego Davisa „X. The Life and Times Malcolm X”. Liczy prawie 40 lat, doczekała się dwóch nagrań (jedno było nominowane do Grammy), ale dopiero teraz trafiła na najważniejszą scenę Ameryki, a za sprawą transmisji spektaklu – na ekrany wielu krajów. Bohaterem jest Malcolm X – ikoniczna postać dla Afroamerykanów, charyzmatyczny przywódca pełen ideowych sprzeczności. Chrześcijaństwo uważał za religię białych, islam miał być religią czarnej Ameryki. Duchowość łączył z radykalnymi ideami, był przeciwnikiem haseł głoszonych przez innych działaczy walczących z dyskryminacją. Nie odpowiadały mu postulaty zniesienia wszelkich barier między białymi a Afroamerykanami, uważał, że ci ostatni powinni zachować odrębność. Zginął w zamachu w 1965 roku, zamachowców skazano, ale do dziś nie wiadomo, czy zrobili to na zlecenie innego muzułmańskiego ruchu w USA czy FBI.

Śmierć umocniła legendę Malcolma X. W kolejnych dekadach stał się bohaterem zbuntowanego rapu wyrosłego w biednych dzielnicach Ameryki. A gdy badacze jego losów odkryli, że w młodości był biseksualny, stał się z kolei ikoną ruchów LGBT. Historię tak złożonej postaci przedstawił w operze Anthony Davis, kompozytor sprawnie poruszający się w różnych stylach muzycznych.

Temat niejednoznaczności seksualnej pojawiał się w operach od dawna, oczywiście w zawoalowany sposób, by wspomnieć Cherubina w „Weselu Figara” Mozarta czy Oktawiana w „Kawalerze srebrnej róży” Straussa. Współcześnie ten woal został zdjęty w dziełach bardzo różnych, jak „Brokeback Mountain” czy „Harvey Milk”. Pierwszą z tych oper skomponował Amerykanin Charles Wuorinen nie tyle na kanwie słynnego filmu Anga Lee, ile opowiadania Annie Proulx, które posłużyło też za tworzywo do scenariusza filmu. Historia tragicznej miłości dwóch kowbojów, w inscenizacji Ivo van Hovego na scenie Teatro Real w Madrycie, nie była mocno osadzona w realiach amerykańskiej prowincji lat 60. XX wieku, ale miała w sobie równie wielką prawdę z piękną sceną miłosnego zbliżenia bohaterów, ukazanych poprzez podświetlone cienie w namiocie.

Bohaterem drugiego utworu skomponowanego przez Stewarta Wallace’a jest Harvey Milk, pierwszy mężczyzna pełniący w Ameryce funkcje publiczne i otwarcie przyznający się do homoseksualizmu. Jako członek Rady Miasta San Francisco przyczynił się do podjęcia uchwał zakazujących dyskryminacji osób o odmiennej orientacji seksualnej. Został zastrzelony, co umocniło jego wizerunek jako idola ruchu LGBT. Został bohaterem oscarowego filmu (z Seanem Pennem w roli głównej) oraz właśnie opery, która zdobyła spory rozgłos nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Była też wystawiana w Niemczech, choć zainteresowanie nią bardziej wynikało z tematu niż wartości czysto muzycznych.

Znacznie ciekawsza wydaje się więc historia pierwszej kobiety, która poddała się operacji korekty płci – „Lili Elbe” innego Amerykanina Tobiasa Pickera wystawiona jesienią 2023 roku w teatrze w szwajcarskim St. Gallen. Wprawdzie i w przypadku tej opery muzyka jest w wielu momentach zbyt ciężka, by unieść dramatyzm i niuanse libretta, ale za sprawą polskiego reżysera Krystiana Lady „Lili Elbe” zyskała tak intrygujący kształt teatralny, że spektakl otrzymał niedawno ważną europejską nagrodę OPER! AWARDS jako najlepsza prapremiera sezonu.

Lili Elbe to postać autentyczna, urodziła się w Danii jako Einar Wegener, który został malarzem, żyjącym w szczęśliwym związku małżeńskim. Gdy postanowił ujawnić swą transpłciowość, żona bardzo go wspierała. Pod koniec lat 20. XX wieku poddał się serii operacji, które spowodowały jednak jego śmierć. W operze Tobias Picker pokazał całą drogę Lili Elbe, Krystian Lada umiejętnie zróżnicował kalejdoskopową zmienność sytuacji scenicznych, umiejętnie rezygnując z natrętnego realizmu. Miał zresztą znakomitą partnerkę w poruszającej odtwórczyni głównej roli – Lucii Lucas. To transpłciowa śpiewaczka, która po operacji zmiany płci zachowała dawny barytonowy głos.

Ważnych problemów społecznych dotyka też ciesząca się ogromnym powodzeniem w nowojorskiej Metropolitan opera „Fire Shut Up in My Bones” jazzowego trębacza i kompozytora Terence’a Blancharda. Porusza niesłychanie trudny, często dotąd przemilczany problem wykorzystywania seksualnego nieletnich chłopców. W tym przypadku został pokazany szczególnie brutalnie, ponieważ akcja rozgrywa się na amerykańskim Południu, gdzie wciąż dominuje kult męskiej siły.

Czytaj więcej

Rozpędzony pociąg został zatrzymany

Między celą śmierci a szpitalem

Opera „Fire Shut up in My Bones” powstała na kanwie wspomnień dziennikarza Charlesa M. Blowa o swoim dzieciństwie w Luizjanie w afroamerykańskiej rodzinie z ojcem zdradzającym rozchwianą matkę, czterema macho braćmi oraz z kuzynem, z którym chłopiec musiał dzielić pokój. Tamte przeżycia zostały w nim na zawsze, więc dorosły już Charles wraca do miejsca swojego dzieciństwa gotów zabić kuzyna.

„Fire Shut up in My Bones” osadzona w muzyce amerykańskiego Południa i w jazzie to przykład ciekawego nurtu współczesnej opery bazującej na autentycznych historiach. Innym przykładem tego nurtu jest „Dead Man Walking” Jacka Heggiego powstała w 2020 r. Ta opera otwierała obecny sezon w Metropolitan, wystawiona z myślą o wybitnej amerykańskiej śpiewaczki Joyce DiDonato, opiera się na książce siostry zakonnej Helen Prejean walczącej o zniesienie kary śmierci. Zaangażowała się w to po serii rozmów ze skazanymi, gdy nabrała przekonania, że nawet morderca „jest wart więcej niż najgorszy czyn w jego życiu”. O tym, jak towarzyszyła ona mordercy w ostatniej drodze do celi śmierci, opowiada właśnie „Dead Man Walking”.

Paradokumentalne podejście do rzeczywistości zaciekawiło też jedną z największych indywidualności światowej muzyki ostatnich dekad, zmarłą rok temu fińską kompozytorkę Kaiję Saariaho. Jej opera „Innocence”, której prapremiera odbyła się w 2022 roku w Londynie, nie rekonstruuje konkretnych wydarzeń, ale przedstawia tragedię jakże typową dla współczesnego świata. To opowieść o strzelaninie w szkole, w której zginęło dziesięcioro uczniów oraz nauczyciel. Sama strzelanina nie jest pokazana na scenie, „Innocence” zbiera natomiast historie uczniów, którzy przeżyli, a także nauczycielki, rodziny zabójcy czy ducha zastrzelonej dziewczyny.

Nie kreował, a wręcz odtwarzał rzeczywistość Philip Venables w operze „Denis & Katya” wystawionej jesienią 2023 roku w Wiedniu, a będącej próbą przeniesienia na grunt operowy filmowej formy true crime. Jest to historia pary rosyjskich nastolatków, którzy w 2016 roku uciekli z domu i zaszyli się na daczy, gdzie odnaleźli broń. Konflikt rodziców i dzieci eskaluje, policja próbuje nawiązać z uciekinierami negocjacje. Pierwszy strzał pada przypadkowo, potem jest już tylko gorzej. Gdy policjantom udaje się w końcu wejść do domu, Denis i Katia już nie żyją.

Zdarzenia relacjonowane są chronologiczne z ogromną dokładnością. Dwójka śpiewaków wciela się w różnych świadków, tak jakby mówili oni wprost do telewizyjnej kamery. Narratorzy dopowiadają rozmaite topograficzne szczegóły, co więcej, w akcję wplecione są streamingowe relacje uciekinierów z ich mediów społecznościowych.

Jeszcze dalej poszedł wielki mag współczesnego teatru Romeo Castellucci, wystawiając w 2014 roku na festiwalu Wiener Festwochen „Orfeusza i Eurydykę” Glucka. To była wręcz próba ingerencji opery w realny świat. Orfeuszem w wiedeńskiej inscenizacji był kontratenor Bejun Mehta, Eurydyką – tancerka Karin Elsa Giselbrecht, która z powodu choroby zapadła w śpiączkę i pozostaje w szpitalu w stanie wegetatywnym. Nie ma z nią żadnego kontaktu, co publiczność obserwuje na ekranie. Właściwie jest już w Hadesie, ale Orfeusz postanawia ją przywrócić do świata żywych. Widz otrzymuje informację, że spektakl jest transmitowany do szpitala, w czym mają go utwierdzić data i godzina z medycznych monitorów. Orfeusz śpiewa, ale Eurydyka pozostaje w swoim Hadesie, więc ktoś ze szpitalnego personelu zdejmuje jej z uszu słuchawki…

Czy można być jeszcze bliżej realności? W operze zapewne już nie, choć pozostaje pytanie, czy nie jest lepiej, gdy ta sztuka łączy rzeczywistość z artystyczną kreacją. Dlatego tak świetna jest inna opera jazzmana Terence’a Blancharda „Champion”, kolejny w ostatnich sezonach frekwencyjny sukces nowojorskiej Metropolitan. Jej bohaterem jest słynny w latach 60. XX wieku afroamerykański bokser Emile Griffith, który wspomina swoje życie, wspaniałą sportową przeszłość, ale też skrywany głęboko homoseksualizm oraz jedną z walk w ringu, po której przeciwnik nie odzyskał pełnej sprawności. To niby opowieść, jakich wiele w amerykańskiej popkulturze, ale elementy klasycznej opery zostały tu znakomicie splecione z muzyką karaibską, nowoorleańską, elementami bluesa, musicalu i numerami tanecznymi, tworząc niepowtarzalne, dynamiczne, a zarazem refleksyjne widowisko.

Pozostaje tylko pytanie, czy jest poza Ameryką jakiś teatr, który byłby w stanie wystawić „Championa”.

„The Champion” jazzowego kompozytora Terence’a Blancharda to historia słynnego boksera Emile’a Griff

„The Champion” jazzowego kompozytora Terence’a Blancharda to historia słynnego boksera Emile’a Griffitha, Metropolitan Opera, Nowy Jork

Foto: Ken Howard/MET OPERA/Mat. Pras.

Tyle razy już skazywano operę na śmierć. Kiedy w połowie XX wieku guru ówczesnej awangardy Pierre Boulez rzucił hasło wysadzenia wszystkich teatrów operowych, powtarzano je wielokrotnie jako wyraz przekonania, że tylko w ten sposób można zakończyć żywot sztuki zapatrzonej wyłącznie we własną przeszłość. W ślad za tym poszły w kolejnych dekadach postulaty, by kompozytorzy wreszcie zainteresowali się współczesnymi tematami.

Wszystkie te mniej lub bardziej gwałtowne ataki opera przetrzymała ze stoickim spokojem. Nie tylko dlatego, że wielu przeciwników wykruszyło się lub wręcz uległo jej magii, czego symbolicznym przykładem stał się sam Pierre Boulez. Kilkanaście lat po rzuceniu słynnego hasła zadyrygował „Pierścieniem Nibelunga” Richarda Wagnera na najbardziej snobistycznej imprezie, jaką jest Festiwal w Bayreuth.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich