Z dzieciństwa na wsi najlepiej pamiętam spanie w stodole na sianie. Na żniwa zjeżdżała się cała rodzina: syn ze Śląska i syn z Zachodu (mój ojciec, który wyprowadził się na tzw. Ziemie Odzyskane). Byli też – rzecz jasna – ci, co na Kielecczyźnie zostali.
W drewnianej chałupie dziadków, która pamiętała XIX wiek, izby były dwie. Już jako dziecko zastanawiałem się, jak oni się tam wszyscy mieścili w czasach, kiedy cała czwórka dzieci mieszkała jeszcze pod dachem rodziców. Że nie było bieżącej wody, nie trzeba chyba dodawać. Nosiło się wiadrami ze studni. W kuchni paliło się drewnem, a raz na jakiś czas babcia uruchamiała piec chlebowy. Taki, na którym w jeszcze dawniejszych czasach sypiali staruszkowie. Ze zdobyczy nowoczesności dziadkowie mieli prąd, którego niezbyt często używali – jako ludzie przyzwyczajeni, by chodzić spać o zmierzchu i wstawać o świcie. Czasem włączali jednak stare radio, które było nastawione na Jedynkę. Raz czy dwa do roku zajeżdżało objazdowe kino. Pamiętam, że widziałem w nim „Pana Wołodyjowskiego”.
Czytaj więcej
Medialne wykluczenie 9 czy 10 milionów obywateli o prawicowych poglądach nie może być dobre dla demokracji. I nie może się dobrze skończyć.
Były wczesne lata 80. XX wieku, ale zboże wciąż zwoziło się wozem, a kosiło kosą. Dziadek miał jednego konia, jedną krowę i kilka kur. No i sześćdziesiątkę na karku, a do tego marne zdrowie. Ziemi było może ze 4 hektary. Wyżyć się z tego nie dało, za to pracowało się ciężko. Dlatego wszyscy w rodzinie odetchnęli z ulgą, kiedy dziadek „zdał ziemię na państwo”, jak to się wtedy mówiło. Dzięki temu dostał rolniczą emeryturę czy może rentę. Zniknęły zwierzęta, a babcia zaczęła wszystko kupować w sklepie, zamiast np. samemu robić masło czy biały ser.