Plunęli Hitlerowi Pogardą w twarz

Berlin 1943 roku: za wątpliwości co do zwycięskiego zakończenia wojny można trafić na gilotynę. Tygodniowo wykonuje się w stolicy Niemiec szesnaście takich egzekucji, a w Wiedniu nawet dwadzieścia.

Publikacja: 09.02.2024 17:00

Rodzeństwo Schollów zostało zgilotynowane w lutym 1943 roku, cztery dni po aresztowaniu, za wzywanie

Rodzeństwo Schollów zostało zgilotynowane w lutym 1943 roku, cztery dni po aresztowaniu, za wzywanie do biernego oporu przeciwko faszystowskiemu reżimowi. Na zdjęciu: kadr z nominowanego do Oscara filmu „Sophie Scholl – ostatnie dni”, 2005 r., reż. Marc Rothemund, w roli Sophie Scholl Julia Jentsch. „Ich postawa przed sądem – zwłaszcza dziewczyny – była wspaniała: plunęli pogardą w twarz sądowi, partii oraz opanowanemu manią wielkości pyszałkowi Hitlerowi” – relacjonuje w swoim pamiętniku Friedrich Reck-Malleczewen

Foto: Be&W

Marzec 1943

Że ranny zwierz po hiobowych wieściach płynących spod Stalingradu raz jeszcze będzie gryzł wokół siebie i nasili terror wobec nas, było do przewidzenia.

Co dotyczy pana Himmlera, to osobiście zetknąłem się z nim raz jeden, razem z naszym nieżyjącym już Clé, kiedy tumult noworocznej nocy 1934 roku rzucił nas, wbrew naszej woli, niefortunnym przypadkiem, w podejrzane towarzystwo. Wtedy więc ten mężczyzna o wyglądzie egzekutora wyroków sądowych, wywodzący się z mieszczańskiej rodziny z tradycjami, uznał za konieczne zaciągnąć mnie w jakiś kąt i zapytać, czy wiem, kim jest pan Arno Rechberg. Ponieważ pan Rechberg, człowiek niezwykle zamożny, mason zajmujący wysoką pozycję w hierarchii wolnomularzy, był bądź co bądź jednym z głównych motorów spisku prowadzącego do obalenia Seeckta (Hans von Seeckt, 1866–1936 – generał, w latach 1920–1926 szef dowództwa sił lądowych Reichswehry – przyp. red.) i finalizowania układu w Locarno (16 października 1925 roku rządy państw Europy Zachodniej i Niemiec podpisały traktat o systemie bezpieczeństwa. Poskutkowało to przyjęciem Niemiec do Ligi Narodów i przyniosło istotne odprężenie polityczne. Zajęciem Nadrenii w marcu 1936 roku Hitler złamał ten pakt, partnerzy z Locarno nie wyciągnęli jednak wobec niego żadnych konsekwencji – przyp. red.), poza tym również jednym z dyskretnych, nierzucających się w oczy filarów Klubu Dżentelmenów i gabinetu Papena, lecz ponieważ z drugiej strony znałem go tylko przelotnie, chcąc teraz wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, odpowiedziałem Himmlerowi pytaniem na pytanie: jak to jest, panie Himmler, że pan – Fouché Trzeciej Rzeszy, chcąc zdobyć informacje na temat tak znaczącej osobistości, musi zwracać się z tym właśnie do mnie?!

Spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem krótkowidza. Sądzę, że nie zrozumiał mojej dialektycznej wolty już choćby dlatego, że po prostu nie miał pojęcia, kim był ów Fouché, a ponieważ nie chciał się kompromitować, nie podtrzymał tematu. Poczułem wielką ulgę, że się go pozbyłem. To ograniczenie intelektualne i stygmat drobnomieszczańskiego pochodzenia w kombinacji ze śmiertelnie niebezpiecznym zakresem władzy sprawiały, że robił straszliwe wrażenie: tak mniej więcej musiał wyglądać wybitnie biurokratyczny urzędnik penitencjarny świata ciemności Fouquier-Tinville (rewolucjonista francuski, od 1793 roku prokurator trybunału rewolucyjnego. W każdym przypadku z taką samą gorliwością reprezentował panujące tendencje. Ostatecznie sam skończył na gilotynie – przyp. red.). Teraz więc jest to ten człowiek, który powoli przebija się na plan pierwszy.

I tak żyjemy, jak żyli Francuzi przed obaleniem satrapy w czasie rewolucji – nielegalnie, w pewnym sensie w podziemiu, w każdej chwili przygotowani na śmiertelną denuncjację i topór kata.

Sądy doraźne pod przewodnictwem żądnych krwi, sadystycznych jakobinów partyjnych pracują szybko, wydając wyroki śmierci po pięciominutowych procesach. W aktach ostemplowuje się je uwagą „zlikwidować i zezłomować”, co oznacza egzekucję i zarekwirowanie majątku; oskarżony wyprowadzany jest przez tylne drzwi, za którymi czeka już kat ze swoją aparaturą; w ciągu piętnastu minut jest po wszystkim, i po rozprawie, i po egzekucji. Gilotyna pracuje na wysokich obrotach i w zakładach anatomii piętrzą się zwłoki pozbawione głów, tak że dyrektorzy tych instytucji odmawiają przyjmowania kolejnych zamilkłych gości.

Głowy ścina się za drobiazgi, głowy ścina się za wątpliwości co do zwycięskiego zakończenia tej wojny, która dla każdego, kto przenikliwie odczytuje rzeczywistość, już dawno jest przegrana, ścina się głowy za przechowywane nielegalnie funty i szczególnie chętnie ścina się głowy za obrazę największego z dowódców wojskowych wszech czasów, który siedzi obecnie na zamku Obersalzberg niczym Caesar Divus Augustus, a który jeszcze w zeszłym roku sam siebie nazywał „nowoczesnym Scypionem Afrykańskim”, co na własne uszy słyszał mój znajomy, i który dostaje ataku wściekłości, jeśli ktoś wątpi w jego podobieństwo do boga. Tak, ten lord, a zarazem najwyższa instancja prawna, potrafi zmieniać wyroki „za ośmieszanie Führera” z dotychczasowych sześciu tygodni aresztu na karę śmierci. Mamy teraz w Niemczech, jak powiedział mi jeden z prokuratorów z Traunstein, jedenaście gilotyn; ostatnio, kiedy zepsuła się gilotyna w Monachium, musiano wypożyczyć na pewien czas gilotynę ze Stuttgartu.

Tak oto wykonuje się rzetelną pracę. Ścina się głowę adwokatowi z Palatynatu, który radził swemu jedynemu synowi, żeby ten jako żołnierz nie wychylał się niepotrzebnie przed szereg, ścina się głowę siedemdziesięcioczteroletniemu dyrektorowi banku, który w rozmowie prowadzonej wśród starszych panów w pociągu powiedział, że sytuacja Niemiec na froncie jest niekorzystna… och, w straszny sposób ścięto głowę burdelmamie, szacownej Direktrice jednego z dwóch burdeli należących do pana Christiana Webera, serdecznego przyjaciela największego przywódcy wszech czasów. Jej całe przestępstwo polegało na tym, że – prawdopodobnie za namową swego szefa – za oferowane rozkosze naturalne żądała honorarium w dewizach i z każdego wpływu dziennego zachowywała dla siebie mały procent.

Czytaj więcej

Justine Triet: Mało kto wierzył w sukces „Anatomii upadku”

Kipi narodowosocjalistyczną lojalnością

Ocenia się, że tylko w Berlinie wykonuje się tygodniowo szesnaście egzekucji, a w Wiedniu, gdzie nienawiść do Prusaków rozpala ludzi do białości, nawet dwadzieścia. Kat ma w tygodniu dwa jours fixes, kiedy to wyroki śmierci przeprowadza seryjnie, a ponieważ oprócz zasadniczego wynagrodzenia pobiera też honoraria za każdy pojedynczy przypadek, stanowi atrakcyjną partię jako kandydat do małżeństwa. Oczyma wyobraźni widzę już anons prasowy pełen nowoniemieckiej kombinacji sentymentalizmu i sadyzmu: Urzędnik państwowy, w mundurze, na dobrze płatnym stanowisku z prawami do emerytury, rosły, blond, o reprezentacyjnej powierzchowności, wrażliwy wielbiciel natury o ugruntowanym światopoglądzie, pragnie nawiązać korespondencję w perspektywie zawarcia małżeństwa z przymilną blondynką. Nie mniej niż 1,7 m i nie więcej niż 25 lat. Gentleman prefers blondes. Non olet: wszystkim tym zajadle farbowanym blondynkom – Ingridom, Wibkom, Astridom, Gudrunom i Izoldom fach męża śmierdział nie będzie i będą powoływać się na jego niezbędność dla państwa.

Czy przesadzam, kreśląc zdolności kata do wrośnięcia w relacje osobiste? Przytoczę zdarzenie, jakie niedawno miało miejsce w Wiedniu. Marberg, aktorka tragiczna znana z występów w złotym okresie Burgtheater, mająca w pobliżu Wiednia mały domek na terenie winnicy, zapraszała tam od czasu do czasu pewnego komisarza, który dostarczał jej czasem deficytowe towary. Ten pracowity człowiek pojawił się kiedyś, gdy aktorka zorganizowała właśnie małą uroczystą kolację przy świecach, z mięsem króliczym i kwaśną wodą mineralną Föslauer, w towarzystwie pewnego znajomego. Ów znajomy wydawał się człowiekiem małomównym, niemal płochliwym, unikał patrzenia prosto w oczy i na pytanie, czy mieszka na stałe w Wiedniu, odparł, że nie ma w ogóle stałego mieszkania, tutaj jednak bywa częściej, bo ma do załatwienia pewne sprawy. Później, kiedy już opuścił towarzystwo, okazało się, że gość, który siedział przy stole, był ni mniej, ni więcej tylko właśnie katem.

Niedawno uczestniczyłem w Monachium w rozprawie sądu doraźnego, na której za przestępstwo dewizowe popełnione przez sześćdziesięciopięcioletniego lekarza orzeczono karę zaledwie ośmiu lat więzienia, o włos od gilotyny… Niska, ciemna, zatęchła sala, z której okopconych ścian spoglądała niby przez okno z innego świata pozostawiona tam przez niedopatrzenie fotografia starego regenta, oskarżonym jest zdezorientowany, pokorny, jąkający się staruszek, denuncjatorką i głównym świadkiem przestępstwa – szałowa mewka o jasnoblond włosach – nawiasem mówiąc, Szwajcarka – towarzyszka w interesach starego mężczyzny. Dwaj zawodowi sędziowie jako ławnicy i jako prezydium bestia z grymasem wykrzywiającym oblicze niechęcią i złością, śmieć, partyjna gruba ryba, która wypłynęła z najgłębszych otchłani Dolnej Bawarii.

Nie ów osławiony człowiek nazwiskiem Stier, który przed kilkoma dniami posłał na gilotynę rodzeństwo Schollów (Hans i Sophie Schollowie – studenci z Monachium, byli członkami grupy oporu „Biała róża”. Zostali straceni – przyp. red.) i którego jutro dostaniemy jeszcze choćby z piekła i postawimy przed nasz trybunał… jest to człowiek, który pochodzi nie wiadomo skąd i wczoraj jeszcze był w Platting radcą prawnym i adwokatem bez papierów potwierdzających wykształcenie prawnicze.

Teraz ten outsider wyładowuje nagromadzony przez lata resentyment wobec „magistrów” i stary, nieszczęsny doktor zadenuncjowany przez swoją szwajcarską flamę jest akurat właściwym dla niego obiektem. Sam proces przebiega w tempie ekspresowym, flama o włosach blond kipi wręcz narodowosocjalistyczną lojalnością, powtarzając swoje denuncjacje, stary człowiek, jąkając się, wypowiada trzy słowa, zostaje jednak natychmiast zgromiony przez jego majestat głównego sędziego. Obaj ławnicy, którzy mnie poznali i spłoszeni unikają mego ironicznego wzroku, też zadają kilka pytań, by nadać swej roli pozór poprawności. Starszy człowiek zauważa pewną zmianę w przebiegu rozprawy, nabiera odwagi i zaczyna mówić, zostaje jednak knock out usadzony okropnym intermezzo…

Oto mądry i sprawiedliwy prawnik, który dotychczas wysmarowywał wątpliwe ortograficznie zdania na zlecenie bauerów bijących się na noże i wiejskich grzeszników podatkowych, wrzeszczy nagle: „Bzdura!”, wali stosem akt w stół, przerywając tym samym przemowę starca, twarz nabrzmiewa mu fioletem i robi coś, czego przed nim nie uczynił na pewno żaden inny sędzia: wyskakuje ze swego miejsca, podchodzi do starego człowieka, podstawia mu pięść pod nos i ryczy: Panie, jak będziesz pan dalej wygadywał takie bzdury, to ja panu wlepię!

Po czym etap zeznań zostaje zamknięty, a oskarżony skazany. Na osiem lat kryminału, co w jego zaawansowanym wieku oznacza najprawdopodobniej śmierć za kratkami. Wychodzę. Myślę o sądzie w parlamencie angielskim, który wysyłając na szafot Karola Stuarta, zapewnił skazanemu uroczystą eskortę z głębokiego respektu przed niegdysiejszym blaskiem jego korony, a także z głębokiego respektu przed niebezpieczeństwem śmierci mogącej spotkać go z zewnątrz w drodze na miejsce skazania. Myślę też o odsądzanym od czci i wiary francuskim trybunale rewolucyjnym, który na prośbę skazanej na śmierć przez zgilotynowanie Charlotte Corday przysłał jej do więzienia portrecistę, ponieważ zabójczyni Marata miała życzenie, żeby po jej śmierci pozostał jej wizerunek jako „ostrzeżenie” dla świata. Właśnie upływa niemal dokładnie sto pięćdziesiąta rocznica jej śmierci i świat zszedł już nie na psy, ale kilka kroków niżej, do tego mikrego człowieka, który dowody zeznań przyjmuje, wymachując pięścią, i oskarżonemu, jeśli ten nie zeznaje po jego myśli, grozi, że mu „wlepi”. Myślę o tym ze smutkiem, wracając przez to tak ciężko okaleczone po ostatnim nalocie, a niegdyś tak radosne i piękne miasto. Jest to też godzina, kiedy dochodzi mnie wiadomość o męczeńskiej śmierci rodzeństwa Schollów.

Czytaj więcej

„Diuna. Dziedzic Kaladanu”: Cisza przed burzą

Kto potrafi umrzeć, tego nie można pokonać

Nigdy nie widziałem tych młodych ludzi. To, co docierało na temat ich działalności, były to mgliste pogłoski, szczegóły o takiej doniosłości, że trudno było w nie wierzyć. Więc oni byli w Niemczech pierwsi, którzy zdobyli się na odwagę wyznania swych poglądów, ich śmierć zrodziła ruch, a przez to zasiała ziarno, które, jak każde męczeństwo, wzejdzie jutro. Zdając sobie sprawę z tego, że śmiertelnie ryzykują, ostro przystąpili do dzieła; zostali zdradzeni przez żałosnego osobnika – woźnego uniwersytetu, którego musiano potem objąć aresztem prewencyjnym, bo obawiał się odwetu i aktów zemsty. Sądził ich drugi egzemplarz tego rossdorfskiego typa, a oni umarli w glorii odwagi i gotowości na śmierć, a przez to zdobyli koronę życia.

Od ich młodych towarzyszy poznaję nieco historię ich życia. Jako dzieci wzrastali na uboczu, mieli w sobie dobrą szwabską krew, żyli cicho w samotności, jakby należeli do jakiejś sekty i jakby już otaczał ich nimb świętości, który jest zapowiedzią wczesnej heroicznej śmierci. Ich postawa przed sądem – zwłaszcza dziewczyny – była wspaniała: plunęli pogardą w twarz sądowi, partii oraz opanowanemu manią wielkości pyszałkowi Hitlerowi i na koniec zrobili coś takiego, że ci, którzy przeżyli, poczuli lodowaty powiew wieczności. Mianowicie w swoim ostatnim słowie, podobnie jak niegdyś templariusze, „wezwali sędziów i ich popleczników do stawienia się na sąd boży w ciągu jednego roku”. W wypadku skazanych templariuszy gest ten odniósł w każdym razie ten skutek, że w trakcie jednego roku zmarł papież Klemens V i król Francji, Filip IV. Przekonamy się, co tu stanie się jeszcze w ciągu najbliższego roku.

Oni jednak spokojnie wyszli z sali rozpraw i oddali życie z wielką pobożnością i imponującą godnością. Na ich grobie może lśnić sentencja, od której powinien zaczerwienić się cały ten naród żyjący w hańbie od dziesięciu lat: „Cogi non potest quisquis mori scit… Kto potrafi umrzeć, tego nie można pokonać”. Czy to nie my wszyscy będziemy kiedyś ze wstydem pielgrzymowali do ich grobów?

Tak wyglądają sprawy tych młodych ludzi – ostatnich i, jeśli Bóg zechce, pierwszych Niemców inicjujących wielkie ponowne odrodzenie narodu. Z panem Hitlerem sprawa jednak wygląda tak, że w tych dniach, kiedy wraz z miastami zapadają się w morzu gruzu nasze katedry i wszystkie pomniki naszej wielkiej przeszłości, on zajmuje się nauką kontrapunktu i harmonii, by móc tworzyć podstawy muzyki narodowosocjalistycznej. Co do pana Göringa, to niedawno widziano go w gronie swoich znajomych w długim do kostek gronostajowym futrze, z czerwonym safianowym pasem zdobionym kradzionymi diamentami i w czerwonych safianowych trzewikach. Nie wątpię, że ten marszałek, który nigdy nie dowodził żadną bitwą, korzystnie się w tej kreacji prezentuje. Lecz czy to nie nieszczęsny Kaligula pokazał się w czerwonych safianowych pantoflach oczom zdumionego ludu na krótko przed definitywnym wybuchem swego szaleństwa?

Friedrich Reck-Malleczewen, „Dziennik lat trwogi. Świadectwo wewnętrznej emigracji”, przeł. Urszula Poprawska. Książka ukaże się 19 lutego nakładem PIW, Warszawa 2024

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Friedrich Reck-Malleczewen (właśc. Friedrich Reck, 1884–1945)

Był niemieckim lekarzem, dziennikarzem, pisarzem, autorem głównie książek dla dzieci. Duża część z nich po dojściu Hitlera do władzy została zakazana. Zginął w obozie koncentracyjnym w Dachau

Marzec 1943

Że ranny zwierz po hiobowych wieściach płynących spod Stalingradu raz jeszcze będzie gryzł wokół siebie i nasili terror wobec nas, było do przewidzenia.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich