Marzec 1943
Że ranny zwierz po hiobowych wieściach płynących spod Stalingradu raz jeszcze będzie gryzł wokół siebie i nasili terror wobec nas, było do przewidzenia.
Co dotyczy pana Himmlera, to osobiście zetknąłem się z nim raz jeden, razem z naszym nieżyjącym już Clé, kiedy tumult noworocznej nocy 1934 roku rzucił nas, wbrew naszej woli, niefortunnym przypadkiem, w podejrzane towarzystwo. Wtedy więc ten mężczyzna o wyglądzie egzekutora wyroków sądowych, wywodzący się z mieszczańskiej rodziny z tradycjami, uznał za konieczne zaciągnąć mnie w jakiś kąt i zapytać, czy wiem, kim jest pan Arno Rechberg. Ponieważ pan Rechberg, człowiek niezwykle zamożny, mason zajmujący wysoką pozycję w hierarchii wolnomularzy, był bądź co bądź jednym z głównych motorów spisku prowadzącego do obalenia Seeckta (Hans von Seeckt, 1866–1936 – generał, w latach 1920–1926 szef dowództwa sił lądowych Reichswehry – przyp. red.) i finalizowania układu w Locarno (16 października 1925 roku rządy państw Europy Zachodniej i Niemiec podpisały traktat o systemie bezpieczeństwa. Poskutkowało to przyjęciem Niemiec do Ligi Narodów i przyniosło istotne odprężenie polityczne. Zajęciem Nadrenii w marcu 1936 roku Hitler złamał ten pakt, partnerzy z Locarno nie wyciągnęli jednak wobec niego żadnych konsekwencji – przyp. red.), poza tym również jednym z dyskretnych, nierzucających się w oczy filarów Klubu Dżentelmenów i gabinetu Papena, lecz ponieważ z drugiej strony znałem go tylko przelotnie, chcąc teraz wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, odpowiedziałem Himmlerowi pytaniem na pytanie: jak to jest, panie Himmler, że pan – Fouché Trzeciej Rzeszy, chcąc zdobyć informacje na temat tak znaczącej osobistości, musi zwracać się z tym właśnie do mnie?!
Spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem krótkowidza. Sądzę, że nie zrozumiał mojej dialektycznej wolty już choćby dlatego, że po prostu nie miał pojęcia, kim był ów Fouché, a ponieważ nie chciał się kompromitować, nie podtrzymał tematu. Poczułem wielką ulgę, że się go pozbyłem. To ograniczenie intelektualne i stygmat drobnomieszczańskiego pochodzenia w kombinacji ze śmiertelnie niebezpiecznym zakresem władzy sprawiały, że robił straszliwe wrażenie: tak mniej więcej musiał wyglądać wybitnie biurokratyczny urzędnik penitencjarny świata ciemności Fouquier-Tinville (rewolucjonista francuski, od 1793 roku prokurator trybunału rewolucyjnego. W każdym przypadku z taką samą gorliwością reprezentował panujące tendencje. Ostatecznie sam skończył na gilotynie – przyp. red.). Teraz więc jest to ten człowiek, który powoli przebija się na plan pierwszy.
I tak żyjemy, jak żyli Francuzi przed obaleniem satrapy w czasie rewolucji – nielegalnie, w pewnym sensie w podziemiu, w każdej chwili przygotowani na śmiertelną denuncjację i topór kata.
Sądy doraźne pod przewodnictwem żądnych krwi, sadystycznych jakobinów partyjnych pracują szybko, wydając wyroki śmierci po pięciominutowych procesach. W aktach ostemplowuje się je uwagą „zlikwidować i zezłomować”, co oznacza egzekucję i zarekwirowanie majątku; oskarżony wyprowadzany jest przez tylne drzwi, za którymi czeka już kat ze swoją aparaturą; w ciągu piętnastu minut jest po wszystkim, i po rozprawie, i po egzekucji. Gilotyna pracuje na wysokich obrotach i w zakładach anatomii piętrzą się zwłoki pozbawione głów, tak że dyrektorzy tych instytucji odmawiają przyjmowania kolejnych zamilkłych gości.