Alexander Payne zadebiutował pokazywaną na festiwalu Sundance czarną komedią „Złe i gorsze” (1996), ale dopiero jego kolejne projekty – nominowane do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany „Wybory” (1999) (ponoć ulubiony film polityczny Baracka Obamy) oraz uhonorowany Złotym Globem za najwartościowszy skrypt „Schmidt” z Jackiem Nicholsonem (2002) – przyniosły mu rozpoznawalność wśród kinomanów. Właściwy przełom w jego karierze nastąpił jeszcze później, bo przy okazji premiery „Bezdroży” (2004), których treść, na pozór tylko skupiona wokół dwóch kumpli przemierzających kalifornijskie winnice, została tym razem doceniona przez Akademię statuetką. Laur w tej samej kategorii Payne otrzymał za „Spadkobierców” (2011) z George’em Clooneyem, być może jego najbardziej znane w Polsce dzieło, opowieść o facecie, który staje przed próbą odbudowania więzi rodzinnych.
Gdy na ekrany weszła znakomita „Nebraska” (2013), urodzony w tytułowym stanie reżyser cieszył się już statusem czołowego twórcy, który z humorem, a także z subtelną, wręcz zakamuflowaną czułością przygląda się Ameryce i jej społeczeństwu. Zgłębia człowieczeństwo swoich bohaterów, ale i nie szczędzi im uszczypliwości oraz krytyki. I wtedy, dość niespodziewanie, Payne zrealizował długo planowane „Pomniejszenie” (2017), utrzymaną w konwencji science fiction satyrę na współczesny świat, który rządzi się hedonizmem i konsumpcjonizmem, a któremu grozi przez to zagłada. Film – tyleż ambitny, co nieszczególnie udany – uznano za porażkę kasową. Zebrał mieszane recenzje i zignorowano go w sezonie nagród. I choć Payne kręci rzadko, nie sposób nie zauważyć, że nieprzychylna recepcja „Pomniejszenia” przyczyniła się do tego, że zamilkł na jeszcze dłużej niż zazwyczaj, bo aż na sześć lat. Teraz odradza się, i to w pięknym stylu, a jego „Przesilenie zimowe” urasta do rangi wydarzenia. Pal licho to, że tytuł doceniają liczne gremia, obsypując go wszelkiej maści wyróżnieniami. To oczywiście nobilituje przedsięwzięcie w świadomości widowni, ale tym, co najistotniejsze w tym przypadku, jest fakt, iż Payne wraca do korzeni, robiąc kino może i małe na różnych poziomach, ale zarazem wielkie, jeśli chodzi o jego wymowę.
Czytaj więcej
„Watcher” to dzieło, jak sam tytuł wskazuje, o obserwacji. Powinno się spodobać widzom lubiącym kino gatunkowe oraz filmoznawcom szukającym w obrazach drugiego i trzeciego dna.
Trójka odrzutków
Jest grudzień 1970 roku. Gdzieś w Nowej Anglii, najpewniej na obszarze Massachusetts, chłopcy z prestiżowej szkoły z internatem przygotowują się do wyjazdu na ferie świąteczne. Sęk w tym, że nie wszyscy. Garstka uczniów musi spędzić ten czas z dala od swych rodzin. Do opieki nad dziatwą dyrektor placówki wyznacza zrzędliwego Paula Hunhama (Paul Giamatti; z Payne’em współpracujący uprzednio przy „Bezdrożach”), który uczy na co dzień o starożytnych cywilizacjach. To prawdopodobnie kara za to, że w poprzednim semestrze belfer oblał syna senatora, który należy do najhojniejszych darczyńców, jakimi może się poszczycić pryncypał.
Ani Hunham nie przepada za sztubakami (ma ich za rozpieszczonych i tępych, co stanowi – jak to określa – „popularną kombinację w takich miejscach”), ani oni za nim (jego metody dydaktyczno-wychowawcze porównują do nazizmu). Sytuacja, która nikomu nie jest na rękę, krystalizuje się, gdy część adeptów trafia pod skrzydła – i to niemal dosłownie, bo gość przylatuje helikopterem – jednego z ojców, po czym odlatuje za horyzont. Na terenie instytucji pozostaje tylko buntowniczo nastawiony Angus Tully (debiutujący Dominic Sessa), którego matka woli obchodzić święta w podróży poślubnej z drugim mężem niż z synem. Młodzian zmuszony jest przeżyć Boże Narodzenie z Hunhamem, a także z Mary Lamb (Da’Vine Joy Randolph), szefową szkolnej kuchni, która opłakuje śmierć syna na wojnie w Wietnamie. Paul i Angus, początkowo łypiący na siebie spode łba, budują powoli opartą na wzajemnym zrozumieniu relację, której sprzyja spontaniczny wypad do Bostonu.