Julie (Tilda Swinton), odnosząca sukcesy filmowczyni, na urodziny swej matki Rosalind (w tej roli również Swinton), zabiera ją do prowincjonalnego hotelu. Starzejąca się kobieta spędziła w nim – niegdyś był prywatną posiadłością jej ciotki – czas nazistowskich bombardowań Anglii. Julie wierzy, że symboliczny powrót do epoki dzieciństwa to prezent trafiony, który skłoni rodzicielkę do zwierzeń. Julie chce bowiem na ich podstawie napisać scenariusz. Tak się jednak składa, że przyjazd na miejsce oraz pobyt w murach budynku generują w Rosalind wspomnienia nie tylko miłe, lecz również gorzkie i bolesne.

Czytaj więcej

„Przymierze” Guya Ritchie: Towarzysze broni i niedoli

Atmosfera panująca w „Odwiecznej córce” Joanny Hogg wydaje się połączeniem „Rebeki” (1940) Alfreda Hitchcocka ze „Lśnieniem” (1980) Stanleya Kubricka. Gmach, do którego trafiają panie, jest osobliwy. Wszystko w nim skrzypi i trzaska, a prowadzony jest przez recepcjonistkę (Carly-Sophia Davies) cokolwiek niemiłą, która nie dość, że nie chce zakwaterować bohaterek w wybranym przez nie pokoju, i to pomimo faktu, iż więcej gości nie ma, to jeszcze co noc zostawia wszystko i odjeżdża w siną dal. Dookoła ogród z labiryntem spowity gęstą mgłą, a w warstwie dźwiękowej nieustające tykanie zegara.

Coś tu nie gra. Czas płynie inaczej, a poczucie konsternacji wzmaga sposób, w jaki Hogg buduje ten quasi-horror na poziomie wizualnym, nigdy nie umieszczając w kadrze obu kobiet wspólnie i stale przełamując oś akcji. Rozwikłanie tej zagadki jest łatwe, dużo prostsze niż zrozumienie więzi łączącej matkę i córkę.